Wycieczka po szafach
  • Joanna BojańczykAutor:Joanna Bojańczyk

Wycieczka po szafach

Dodano: 
Ubrania. Zdj. ilustracyjne
Ubrania. Zdj. ilustracyjne Źródło:Pixabay
Gdy poznamy historię mody, zrozumiemy, że wszystko już w niej było. A jednak wciąż przychodzi nowe i wciąż jest odkrywane. To jeden z paradoksów mody.

Słowo „vintage” to jedna z największych karier językowych ostatnich dwóch dekad. Nie w winiarstwie, skąd zostało zapożyczone i gdzie określało stare roczniki win, ale w modzie. Tutaj nabrało nowych znaczeń. Miało reklamować, rehabilitować, nawet waloryzować stare ubrania. Uwalniać biznes modowy z poczucia winy wynikającego z wymuszonej szybkiej konsumpcji ciuchów. Miało przypominać dobre, stare czasy, kiedy dzieci były grzeczniejsze, pogoda lepsza, a suknie elegantsze. Jednak vintage polski stał się osobliwą odmianą gatunku. Osobliwości są, jak wiadomo, specjalnością historii naszego regionu. Historii mody także.

W czasach, kiedy Zachód kwitł, u nas panowała socjalistyczna bida, wieczne braki. Starzy to przeżyli, młodzi o tym tylko słyszeli. W PRL zdobycie modnej rzeczy było sztuką. Kiedy runęła żelazna kurtyna, ludzie byli spragnieni nowości. Nie mając o nich wielkiego pojęcia, przyjmowali wszelkie pomysły. Second-hand był jednym z nich – fenomenem czasów. Gdzie indziej rzecz marginesowa, u nas wystąpił w skali niespotykanej nawet u naszych sąsiadów, w końcu w podobnej sytuacji gospodarczej.

Na początku lat 90. w Polsce sklepy z używaną odzieżą zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu. Były nowością na ubogim rynku, odpowiedzią na potrzeby, szansą dla zubożałego społeczeństwa, które jeszcze nie zaczęło się dorabiać. Ubierały emerytów i dziewczyny, które szukały modnych rzeczy za małe pieniądze. Język ludowy od razu wygenerował dla nich nazwy: lumpeks, szmateks, grzebalnia.

Chwalono się „designerskim” ciuchem kupionym w miasteczku pod Rzeszowem. A same sklepy reklamowały się, czym tylko można było trafić do wyobraźni mało bywałego w świecie Polaka, dla którego już samo słowo „zagranica” wywoływało emocje: „Markowe rzeczy z Anglii”, „Świeża dostawa ze Szwajcarii”, „Odzież skandynawska”… Jeden z takich sklepów na swojej wyliczance dostępnych „eleganckich” marek zachwalał Primark, sieć słynącą z najtańszej masówki.

Mit second-handów chwyciły i rozpowszechniły kobiece magazyny. Miały być kopalnią bezcennych, markowych ubrań za parę złotych. A czym były i czym są w rzeczywistości? Najczęściej zbieraniną sieciówkowych ciuchów z poprzednich dekad.

Artykuł został opublikowany w 49/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także