W sprawie Ukrainy polskie media pokazują pod wieloma względami alternatywną rzeczywistość. W tej rzeczywistości Polsce zazdroszczą niemal wszyscy w Europie, bo wytycza kierunek w sprawie wojny na Ukrainie. W tej rzeczywistości to nie naciski ze strony USA, ale moralna presja Polski wymusiła na Berlinie ustępstwo w sprawie czołgów Leopard. W tej rzeczywistości jest tylko dwóch aktywnych hamulcowych: przede wszystkim Niemcy oraz na drugim miejscu zawiedziona miłość – Węgry. Od czasu do czasu pojawiają się jeszcze inni, jak kandydat na prezydenta Czech Andrej Babiš, ale to nic nieznaczące epizody.
Sytuacja tak jednak nie wygląda. Polska i Litwa to jeden biegun, ale na drugim jest także niemała liczba krajów: poza Niemcami i Węgrami także Chorwacja, Bułgaria czy Austria. Każdy z nich ma swoje powody, żeby zajmować inne niż Polska stanowisko.
Węgierskie podejście
W lutym ubiegłego roku, dwa tygodnie przed rosyjską inwazją na Ukrainę, Viktor Orbán wygłosił doroczne wystąpienie o stanie państwa, w którym powiedział: „Interesy Węgier są jasne: przede wszystkim trzeba uniknąć wojny. Tak nakazują nie tylko względy humanitarne, lecz także interes Węgier”. Te dwa zdania pokazują uderzającą różnicę pomiędzy polskim a węgierskim podejściem.
Można by dojść do wniosku, że różnica w podejściu ma przede wszystkim źródło w znacznie większym niż w przypadku naszego kraju uzależnieniu Węgier od rosyjskich źródeł energii – ropy i gazu. Gdy zaczynała się wojna, Węgry importowały z Rosji 80 proc. gazu i 65 proc. ropy. Brak było możliwości szybkiego odcięcia się od tych źródeł, na co naciskała Polska na poziomie unijnym.
Jeśli jednak spojrzeć na ten aspekt z innej perspektywy, to okaże się, że różnica pomiędzy skutkami wprowadzanych w końcu sankcji dla Polski i Węgier nie była tak wielka. Jeszcze w grudniu weszło w życie embargo na ropę importowaną z Rosji drogą morską, a od 5 lutego dojdzie do tego zakaz importu produktów ropopochodnych, a więc przede wszystkim oleju napędowego. Na polskich stacjach benzynowych może to oznaczać skokową podwyżkę cen tego paliwa. Czy jesteśmy na to przygotowani – trudno powiedzieć. Z rosyjskiego gazu wycofaliśmy się sami już kilka miesięcy temu, praktycznie zrywając kończący się i tak kontrakt z Gazpromem. Natomiast skutki wojny widzimy po prostu na rachunkach za energię czy ze stacji benzynowych – abstrahując już od tego, jak bardzo tę okazję do wykręcenia swoich wyników wykorzystały spółki Skarbu Państwa. Europa sama cierpi z powodu nałożonych na Rosję sankcji, a więc dzieje się dokładnie to, przed czym przestrzegali politycy Fideszu.
Potwierdza to sondaż przeprowadzony w krajach UE przez węgierski instytut badania opinii Századvég. Respondentów poproszono, aby wskazali, na ile zgadzają się z następującym stwierdzeniem: „Przywódcy UE nie powinni przyglądać się biernie, ale zrobić coś, aby powstrzymać rosnące ceny i zakończyć wojnę”. Odpowiedzi „zgadzam się całkowicie” lub „raczej się zgadzam” w całej Unii wskazało w sumie 84 proc. pytanych, przeciwnego zdania było jedynie 11 proc. W krajach Grupy Wyszehradzkiej na „tak” było 83 proc. Tylko na Węgrzech było to 78 proc. Można oczywiście mieć zastrzeżenia do sposobu postawienia pytania (połączenie w jednym zdaniu sprawy walki z inflacją oraz zabiegania o pokój), jednak wynik nie jest wzięty z sufitu.
Jeszcze w połowie ubiegłego roku 83 proc. gospodarstw domowych w Hiszpanii, 80 proc. w Wielkiej Brytanii, 76 proc. we Włoszech, 66 proc. we Francji, 65 proc. w Danii i 62 proc. w Szwecji deklarowało w sondażu znacząco rosnące koszty życia, które od tamtego momentu jeszcze się przecież zwiększyły. Ogromną część tych wzrostów stanowią koszty energii.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.