Wpatrzony przez dwa tygodnie w ekran telewizyjny dałem się zwieść ułudzie, że świat znormalniał, a wszelkich jego poprawiaczy i modernistów zasłużenie szlag trafił.
Że tradycja niesie wartości nie do przecenienia, elegancja może być naturalna, uśmiech niewymuszony, a truskawki z bitą śmietaną wsparte kieliszkiem szampana to większy przysmak niż karkówka z grilla popita piwnym czteropakiem. A uganianie się za piłeczką po korcie ubranych na biało pań i panów poza tym, że budzi niesłychane wręcz emocje, jest całkiem ważnym elementem czegoś, co nazywane było przez lata – może i niepoprawnie, ale za to zrozumiale – cywilizacją białego człowieka.
Wiem, wiem, że cywilizacji tej nie byłoby, gdyby nie krew, pot i łzy niewolników. Ale czy z tego powodu mam się nie zachwycać tym, co od 1877 r. dzieje się w londyńskim Wimbledonie?
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.