W tekście pośmiertnym „New York Times” nazwał go „zajadłym komunistą, który stał się bohaterem wolności słowa” i „człowiekiem, którego Polacy kochali nienawidzić”. Jedno i drugie to nieprawda; komunistą, przynajmniej formalnie, nie był, a do PZPR, mimo ponawianych prób, nie chciano go przyjąć. Sławę zdobył w czasach, w których o wolności słowa Polacy mogli jedynie marzyć, on zaś skwapliwie to wykorzystywał. Nie kochano go nienawidzić, ale nienawidzono, i to z całej mocy. Tyle że ograniczano się do lżenia go na rozmaite sposoby, a obelgi – co zauważył Marek Nowakowski w powstałych w 1985 r. „Kamieniołomach” – „… tylko rajcują Urbana. Uwielbia gniew i obrzydzenie na swój temat. Traktuje jako cenne dowody popularności”. Do czasu – pisał Nowakowski – „sprawiał wrażenie sceptycznego libertyna bez ambicji udziału w rządzeniu. Tymczasem jego ostatnia kreacja rzecznika prasowego rządu wyraźnie odpowiada mu najbardziej. Rozkwitł wszystkimi kolorami. Istny paw. Jest w nim coś ze sprzedajnych pismaków epoki stanisławowskiej. Podobny do takich osobistości, jak Kalasanty Szaniawski – jakobin, później ruski cenzor w Kongresówce, czy Jacek Jezierski – osławiony kasztelan z Łukowa, radykał i pamflecista, wreszcie targowiczanin.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.