Współczesny polski teatr przyzwyczaił nas do tego, że „Dziady”, a przede wszystkim „Dziadów część III” należy wystawiać wbrew ich autorowi. Nie z jakimś tam lekkim przesunięciem akcentów, delikatną korektą, nie z wybiciem tego, co nieświadomie zapisał wieszcz Adam, tylko gruntownie rewidując wymowę arcydramatu, obśmiewając sensy, miejsca poważne wysadzając w powietrze groteską, przedrzeźniając wielką poezję, biorąc w nawias jej przesłanie. Krytycy bez grama refleksji głoszą pochwałę tak preparowanych „Dziadów”, nareszcie – jak mówią – oczyszczonych z martyrologii, jakby uparcie nie chcieli przyjąć do wiadomości, że „Dziady” zatopione są właśnie w martyrologii, że odzieranie z niej to totalne zafałszowanie Mickiewicza, że próba tworzenia jakichś „Dziadów” wyabstrahowanych z kontekstu niewoli i opresji, ignorujących historię Polski, skończyć się musi stworzeniem dzieła, z którego wydarto serce.
Na 250-lecie Teatru Narodowego do realizacji „Dziadów” zaproszono wsławionego wizyjnymi realizacjami wielkiej klasyki, hołubionego w Polsce i goszczonego wielokrotnie na naszych teatralnych festiwalach litewskiego twórcę, Eimuntasa Nekrošiusa. Na co liczono?
Na wydobycie z „Dziadów” uniwersalnego przesłania niczym z inscenizowanych wcześniej przez niego dzieł Szekspira czy Dantego? A może przeciwnie – na nasycenie specyficznie litewskim kolorytem, podbicie etnograficznymi smaczkami, wzmocnienie lokalnym duchem? Dość, że pomysł brzmiał świetnie, a apetyty rozbudzono spore.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.