Dałem wyraz swojej irytacji od razu, na bieżąco, w „Plusie” i „Republice”, więc przepraszam tych, którzy poniższe słowa i argumenty już słyszeli. Ale powtarzam się, bo sprawa jest ważna. Zachowanie polskich polityków podczas wizyty w Polsce Victora Orbana było skandaliczne i żenujące. Zwłaszcza w zestawieniu z głośno deklarowanymi ambicjami „przewodzenia regionowi”. Nie tylko żadnemu przewodzeniu nie służyło, ale utrwaliło najgorszy stereotyp „polskiego pana”, żywy zwłaszcza wśród nacji współtworzących kiedyś „Rzeczpospolitą Obojga Narodów”: zadek goły, długów po uszy, i to z kart tudzież życia ponad stan, w obejściu bardak i ruina – ale nos zadarty do nieba i pycha niebotyczna, wszyscy go mają słuchać, bo on tu pan.
Victor Orban bez wątpienia jest premierem z sukcesami. Po złodziejskiej sitwie Gyurcsany’ego odziedziczył kraj pogrążony w długach, niesprawny i poddawany intensywnej kolonizacji gospodarczej – bardzo podobny do obecnej Polski. Izolowany w Unii Europejskiej i poddawany rozmaitym naciskom, zdołał go naprawić. I to idąc pod prąd unijnym zaleceniom, które wszędzie, gdzie są stosowane, problemów nie rozwiązują, ale pogłębiają gospodarcze uzależnienie od unijnych mocarstw – ową właśnie kolonizację o której wspomniałem.
Orban, zamiast mechanicznie ciąć wydatki publiczne, co czynione pod dyktat banków dzieje się głównie kosztem jakości usług publicznych i pauperyzacji społeczeństwa, zdołał przeciwstawić się zachodnim koncernom, opodatkować je, zlikwidował też węgierski odpowiednik OFE, zastępując konsekwentnie systemem dającym większe szanse na przyszłe emerytury, niż nasze „podskubanie” funduszy i przejadanie „rezerwy demograficznej”. Zmniejsza dług i bezrobocie i mimo potężnego ataku propagandowego – pozostaje wyrazicielem woli większości swych rodaków.
Partia, która wydała panią Kopacz, może pochwalić się tylko tym, że dzięki cynicznej socjotechnice podzielenia społeczeństwa na „światłą” i „ciemną” część oraz zarządzania strachem i pogardą wciąż trzyma się stołków i ma szansę utrzymać się na nich także po kolejnych wyborach. Cała reszta – tragedia.
I pani Kopacz czuje się w prawie, jak to ujął Stanisław Janecki, „targać Orbana za uszy”? A jej otoczenie z dumą opowiadać, jak to nasza premier „skarciła” premiera Węgier i przywołała go do porządku?
Jakim prawem? Prawem dziecięcej gry „w syfa”. Nie wiem, czy współczesna młodzież ją jeszcze uprawia, więc przypomnę – jej zasadą jest, że kto dotknie „syfa” (może to być stary bambosz, szmata albo cokolwiek, czym się ciska po korytarzu) sam zostaje syfem, chyba że zdąży przywalić nim komu innemu; przegrywa ten, kogo jako syfa zastanie dzwonek – w tym wypadku wybory. O tym, że nasza debata publiczna jest taką właśnie grą pisałem już 20 lat temu (Boże, ten czas…!) i nic się przez te lata nie zmieniło, poza kolejnymi rzucanymi na korytarz syfami. Aktualnie syfem jest Putin. PO wraz ze swymi salonami latami się do niego kleiła, komplementowała, omalże nie postawiła mu pomnika za strącenie wstrętnego Kaczora w Smoleńsku, aby tylko móc się chwalić Polakom „pojednaniem narodów” i gromić Kaczyńskiego za szkodzenie temuż „pojednaniu”. Ale teraz, odkąd państwa, które stanowczo żądały od nas „normalizacji stosunków z Rosją” same lubią mieć z nią złe stosunki, na abarot, Platforma stara się Putina przykleić do PiS. Orban, jako poniekąd substytut syfa, bo podaje mu rękę i robi energetyczne interesy, znakomicie się do tego nadał platformianym misiom od pijaru nadał.
Ponadto targając gościa, wbrew rozsądkowi i elementarnym zasadom dyplomacji, za uszy, wystąpiła Ewa Kopacz w roli strażnika „europejskości”. Co prawda, Francja i Niemcy się Putinem nie brzydzą, mimo symbolicznych sankcji handlują z nim i kombinują, jak by tu nie tracąc twarzy zachować jak najwięcej z profitów przyjaźni z Kremlem – ale głośno mówią, że się nim brzydzić należy. Polska premier mogła więc popisując się „strofowaniem” Orbana wystąpić w ulubionej przez nasze elity roli pieska Angeli, demonstrującego, że jest bardziej euro od samych europejczyków.
Na takich par excellence syfiastych gierkach wyczerpała się głębia myślenia władzy podczas tej wizyty. Mądre słowa Orbana, z którymi tu przyjechał, o zagrożeniach Unii Europejskiej, o konieczności budowy w krajach naszego regionu klasy średniej, nieprzystawalności aplikowanych zbyt prostacko wzorców zachodnich do krajów spustoszonych przez „realny socjalizm”, konieczności regionalnej współpracy, i nawet słowa, że chętnie widziałby w roli regionalnego lidera Polskę – wszystko furda. Ważne tylko, że Putin – syf, Orban – syf, PiS – syf, bo Budapeszt w Warszawie, bo tam jeździli, hłe, hłe, hłe.
No, prosto – przyjechał polityk realista do gówniarzy myślących tylko o bójce w swojej piaskownicy, na dodatek skłonnych się dowartościowywać urojoną mocarstwowością, tą samą, która w 1939 kazała nam się krzepić dumą, że nasze tankietki postawiły bezczelnych Żmudzinów na baczność i wydarły wiarołomnym Czechom Zaolzie.
Po stronie opozycji też zapewne najważniejsza była wyborcza gra w syfa – nie spotkać się z pachołkiem Putina, nie pozwolić się rządowej propagandzie zasyfić! Ale dała się zauważyć jeszcze i polityczna niedojrzałość, zastępowanie myślenia o interesach emocjami, owo piętnowane już przez Dmowskiego wykrzywienie patriotyzmu, który każe bardziej myśleć o tym, jak zaszkodzić rosyjskiemu zaborcy, niż o tym, jak przysporzyć dobra Polsce. Można rzec, że Jarosław Kaczyński nie był władny naprawić tego, co popsuła Kopacz, jako szef opozycji i potencjalny przyszły premier (jak teraz będzie rozmawiać z Orbanem, jeśli takowym zostanie – pomyślał ktoś?) miał do rozegrania tylko partię symboliczną.
Ale też ją schrzanił i przysporzył żenady.
Zostawiam na boku dyskusję o polityce, o Putinie, o geopolitycznej grze Orbana i to najprostsze zdziwienie, dlaczego właściwie domagamy się, żeby kierował się on – pod pretekstem „jedności europejskiej” – polskimi interesami, skoro nie jest premierem Polski, tylko Węgier. Taka dyskusja jest potrzebna i mogłaby być ciekawa, jeśli się w nią zaangażuje racjonalne argumenty, a nie histeryzowanie. Ale to, co się działo w czwartek w Warszawie nic nie miało wspólnego z prawdziwą polityką. Było tylko zwykłym gówniarstwem i żenuą.
Chce mi się, powiem raz jeszcze, powtórzyć za Nigelem Farragem, który słowa te rzucał w twarz europejskim mędrkom pouczającym cały świat jak ma osiągnąć to, czego osiąganie im samym się wcale nie udaje: kim wam się, do cholery, wydaje, że jesteście, żeby pouczać innych?
Pani, pani premier, wiodąca kraj do katastrofy i sprowadzająca go do roli niemieckiego bantustanu? Panu, panie prezesie, który przez swój długi ozór i fanfaronady przegrywa wybory za wyborami, jakby obowiązkiem polityka wobec swojego kraju nie było go naprawiać, a tylko dogadując z kanapy mieć rację, co rządzący robią nie tak? Kimże się, do cholery, czujecie, i jakimże prawem się tak nadęliście wobec polityka, który powinien być dla was niedoścignionym wzorcem?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.