Podpisy pod prezydenckimi kandydaturami zostały zebrane i złożone. Niewiele z tego wynika co do głównych kandydatów. Andrzej Duda pokazał, że elektorat PiS jest zmobilizowany i zdeterminowany do zwycięstwa, a partia organizacyjnie sprawna – nic nowego. Problemem Dudy jest, czy tego elektoratu wystarczy, a na to odpowiedź da dopiero głosowanie, o ile oczywiście jego wyniki zostaną uczciwie policzone. Bronisław Komorowski z kolei pokazał, że nie ma przy sobie nikogo, kto by umysłowo ogarniał kampanię i decyzje podejmuje w jego sztabie – jeśli w ogóle jest jakiś jeden sztab – każdorazowo ten, kto akurat znajdzie się najbliżej telefonu.
Zasadniczo, przy zbieraniu podpisów są dwie opcje i trzeba się zdecydować na jedną. Opcja pierwsza: zbieramy szybko minimalną wymaganą liczbę podpisów, rejestrujemy się w pierwszym możliwym terminie i twardo mówimy, że liczba podpisów o niczym nie świadczy, że rejestracja to formalność, ściganie się w tej kwestii nie ma za grosz sensu, i że ważne jest tylko głosowanie. Opcja druga: staramy się zebrać jak najwięcej podpisów, by przytłoczyć rywali ich liczbą, w związku z czym składamy je ostatniego dnia, i twardo trzymamy linię, że liczba podpisów prognozuje przyszły wynik, że jesteśmy oczywistymi faworytami wyścigu, a inni to cieniasy. Obie opcje mają swoje plusy i minusy. Sztab Komorowskiego zdecydował się wybrać obie i nie zrealizował żadnej.
Prezydent przedstawił 250 tysięcy podpisów – nieco za dużo, by mówić, że potraktował ich zbieranie tylko jako nieznacząca formalność, ale zdecydowanie za mało, by wywrzeć znaczenie. Złożył je nie jako pierwszy, ale jako drugi z kandydatów, choć zarejestrowany został z niewiadomych przyczyn jako pierwszy (Korwina, który urzędującego prezydenta uprzedził, przytrzymano prawem kaduka w przedpokoju, co kładzie wiarygodność PKW – ale i to nic nowego), jego przedstawiciel ogłosił zaś, że prezydent „nie będzie się licytował na kartony”. Po czym jednak w ostatnim dniu sztab prezydenta doniósł jeszcze parę kartonów, a w nich 400 tysięcy podpisów. Z formalnego punktu widzenia nie służyło to niczemu, w warstwie symbolicznej zaś, wobec półtora miliona podpisów Andrzeja Dudy i pół miliona Magdaleny Ogórek, obnażyło słabość prezydenta.
No, ale chaos i bezsens kampanii Komorowskiego też nie jest niczym nowym. Jego problemem jest, czy tolerancja tzw. niepolitycznego wyborcy dla niezliczonych oznak, przepraszam za jedynie adekwatne słowo, pierdołowatości tej kampanii i ograniczeń samego prezydenta nie ma granic, czy może jednak jakieś ma. Ale i to wyjaśni się dopiero w wyborach, pod tym samym warunkiem, o którym wspomniałem poprzednio.
Kandydaci, którzy w sondażach nie przekraczają 10 procent, sprawili kilka drobnych zaskoczeń. Nieprawdą okazały się pogłoski o tym, że tzw. masy członkowskie w SLD sabotują kampanię Magdaleny Ogórek, nieprawdą okazało się, że Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin Mikkego bez Janusza Korwin Mikkego jest wydmuszką i fikcją a Korwin bez Kongresu nie ma kim orać, Paweł Kukiz okazał się jako polityk zaskakująco skuteczny, Grzegorz Braun okazał się kandydatem nie tak egzotycznym i pozbawionym zaplecza, jak by to niektórzy chcieli… No i oczywiście ten, jak nazwisko – no, ten jegomość z Demokracji Bezpośredniej, nie mogę sobie przypomnieć.
Ale najciekawszym niusem związanym z podpisami jest to, kto ich nie zebrał. Nie zebrały, mianowicie, ani Anna Grodzka, kandydatka partii „Zieloni”, ani Wanda Nowicka.
Obie te kandydatki nie miały szans na znaczący wynik wyborczy, ale dysponowały zapleczem organizacyjnym nieporównanie silniejszym, niż taki na przykład Kukiz, o Braunie czy Wilku nie wspominając. Zieloni, feministki, wszelkiego rodzaju kluby i organizacje skrajnej lewicy to kilkadziesiąt dobrze wykarmionych gremiów, dopieszczanych od lat różnego rodzaju grantami i dotacjami, oraz zawsze mogących w swych działaniach liczyć na życzliwe wsparcie mediów.
Jeśli mimo to lewica okazała się niezdolna do zdania podpisowego testu, to wyjaśnienie może być tylko jedno: ludzie po prostu podpisywać się pod tymi kandydaturami nie chcieli, i tyle.
Dodajmy do tego, że uważane za hardkor polskiej lewicy SLD wystawiło kandydatkę, której deklaracje ideowe nie różnią się od PiS, a ekonomiczne od Kongresy Nowej Prawicy, pretendujący zaś przez długi czas do miana polityka lewicowego Palikot intensywnie usiłuje sobie wyrobić inny wizerunek. Wszystko to wskazuje, że skojarzenie z lewicą staje się w Polsce obciachem. Dla intelektualnych salonów i inteligenckich gett, które niczym Orwellowskie owce pobekują od lat „lewica dobrze, prawica źle” to pewnie spore zaskoczenie.
Jeśli się jednak zastanowić, to z czym się właściwie kojarzy w Polsce lewica? Przede wszystkim zapewne z postkomunizmem. Ale interesy postkomunistyczne obsługuje od dawna już PO, a od niedawna – „rozwiązanie WSI to zbrodnia i hańba” – zaczęła obsługiwać także postkomunistyczne emocje. Więc mniejsza partia elektoratu partyjno-mundurowego nie jest już potrzebna.
Lewica kojarzyła się niegdyś z „wrażliwością społeczną”, socjalem i etatyzmem, ale to skojarzenie z kolei przejął ogólnikowo „prospołeczny” PiS, o tyle łatwo, że jego identyfikacja zasadnicza ideowa lokuje się zresztą głównie w kręgu patriotycznych symboli.
Lewica kojarzy się też z antyklerykalizmem. Ale antyklerykalizm także reprezentuje dziś PO oraz kojarzone z nią TVN, Gazeta Wyborcza i Polityka. Jest to na dodatek w wydaniu Ewy Kopacz i Bronisława Komorowskiego antyklerykalizm ubrany w szaty zdroworozsądkowe, znacznie bliższy „ludowemu”, polskiemu dąsaniu się wieśniaków na księdza proboszcza, niż antyklerykalizmowi zachodniemu, który małpuje lewica spod znaków „Zielonych”, „Krytyki Politycznej” i organizacji seksualnych perwersów.
W ogóle „małpowanie” to klucz do zrozumienia, czym są dziś w Polsce organizacje i autorytety odwołujące się do pojęcia „lewica”. Zachód ma swoją historię, i to, co się na nim wyrabia dzisiaj, z tej właśnie historii wynika. A istotną częścią dziedzictwa Zachodu są wiktorianizm, purytanizm i wojny religijne.
W Wielkiej Brytanii i kilku innych krajach Europy Zachodniej homoseksualizm był przestępstwem, za który można było wylądować w więzieniu, jeszcze w latach siedemdziesiątych – w Polsce zdepenalizowano go już w kodeksie karnym z 1932. Kodeksy są zresztą tylko odzwierciedleniem mentalności społeczeństw. Protestancka religijność Anglosasów i Niemców zawsze była histeryczna, straszyła piekłem, stosem i wiecznym potępieniem – z kolei w katolickiej Francji czy Hiszpanii Kościół był podporą tronu i rewolucja, odwrotnie niż u nas, wiązała się z mordowaniem proboszczów i podpalaniem świątyń, a obrona porządku ze ścinaniem antyklerykałów. Generalnie więc, sprawy obyczajowe, a zwłaszcza seksualne, zawsze były tam silnie połączone z polityką i nacechowane fanatyzmem, czy to w pruderii, czy w rozwiązłości.
I tak jest do dziś – Zachód wciąż odbija się od ściany do ściany, pochody zboczeńców kręcących gołymi zadkami na ulicach tamtejszych stolic i szaleństwa „politycznej poprawności” to odreagowywanie wiktoriańskich przegięć poprzednich pokoleń.
A w Polsce sprawy obyczajowe nigdy wielkich emocji nie budziły. To, że „pon Witkacy to był kurwiorz i pijok” a „książę Seweryn też czasem sobie lubił pede-pede” z parobkiem – to było przedmiotem plotek i żartów, niechby i niewybrednych, ale nie wojen. W naszej katolickiej mentalności dominantą było zawsze przekonanie, że wszystko da się jakoś wyspowiadać. Ofiaruje się proboszczowi blachę na kościół albo prosię na święta, nie lubiąc go zresztą za tę pazerność, a ten palnie kazanie i w końcu rozgrzeszy, nie ma się co spinać.
Jest dla mnie megaoczywistością, że na homo-feministyczne idiotyzmy z zachodnich kampusów zwyczajnie nie ma tu gruntu. Podnieca się tym garstka wykorzenionych idiotów, których pali rodzima słoma w butach i chcą być strasznie spoko, euro i hop do przodu. Póki dostają na kultywowanie „modnych bzdur” kasę, to nawet wydaje się, że prężnie działają, organizują, wydają i w ogóle, jest moc. Ale nie są w stanie zebrać nawet marnych stu tysięcy podpisów.
No i, że się tak wyrażę, heteronormatywy symbol fallocentrycznej patriarchalnej opresji z nimi. Ale bez przesadnej radości. Bo to, że lewica przestała być w Polsce szanowanym „brandem”, nie oznacza niestety wcale, że to-to co na scenie politycznej zostaje, to jest prawica. Powtórzę: niestety.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.