Żadnych białych mężczyzn, na razie szukamy jedynie kobiet i przedstawicieli mniejszości etnicznych – tak w skrócie miało wyglądać zarządzenie, które szefostwo Royal Air Force miało wydać działowi rekrutacji. Do informacji na temat tej politpoprawnej „pauzy” dotarła w połowie sierpnia Deborah Haynes, dziennikarka Sky News zajmująca się obronnością. Aferę od razu podchwyciły inne brytyjskie media, a także politycy, którzy – choć sami mają często bardzo progresywne poglądy na tematy społeczne – uznali jednak, że taki ruch ze strony słynnego RAF to nic innego, jak obniżanie zdolności obronnych Wielkiej Brytanii.
Jak ustaliła Haynes, wysokiej rangi oficer odpowiedzialna za rekrutację nowych lotników podała się „w ostatnich dniach” do dymisji. Ta niewymieniona z imienia i nazwiska kobieta miała właśnie w ten sposób zaprotestować przeciw – choćby tymczasowemu – osłabianiu zdolności RAF.
Tymczasem źródła w ministerstwie obrony, na które powołuje się stacja, twierdzą, że kierownictwo sił powietrznych stara się jak najszybciej dobić do limitów, które RAF ustalił na 2030 r. O ile bowiem samo ministerstwo postanowiło wyznaczyć wszystkim gałęziom sił zbrojnych zatrudnienie minimum 30 proc. kobiet (obecnie odsetek ten wynosi ok. 12 proc.), o tyle kierownictwo lotnictwa wojskowego postanowiło przebić ten cel i do końca obecnej dekady mieć w swoich szeregach co najmniej 40 proc. pań. Z kolei z mniejszości etnicznych ma się wywodzić co najmniej co piąty rekrut RAF.
Według anonimowych rozmówców Haynes z departamentu obrony szef RAF, sir Michael Wigston, zamiast dbać o jak najwyższe zdolności bojowe lotnictwa w czasie wyjątkowo dużych napięć na świecie, skupia się przede wszystkim na wprowadzaniu różnorodności w szeregi lotników.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.