Od 2011 roku, w Syrii dorasta pokolenie dzieci, dla których realia wojny to codzienność. W Libanie, Turcji i Jordanii mieszkają syryjskie rodziny, które nie mają szans na normalne życie – miliony dzieci, które formalnie nie istnieją. W zasadzie mogłyby zniknąć i nikt by nawet tego nie odnotował.
Syryjczycy żyją zawieszeni w tymczasowym życiu, a świat oczekuje od nich, że odbudują swój kraj i wrócą do domu. Podczas kilkudniowego pobytu w Libanie mogłam porozmawiać z rodzinami, które uciekły z Syrii przed okrutnym reżimem Baszara al-Asada, przed okrutnym Państwem Islamskim, albo przed "sojuszniczymi" nalotami wyzwolicieli kraju – Rosji i Iranu. Dzięki pracownikom Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej mogłam poznać historie tych ludzi i chociaż trochę zrozumieć jak wygląda ich życie.
Życie w nowym „domu”
Pierwsza rodzina z którą mogę porozmawiać mieszka w Bire, na północy Libanu. Młoda kobieta – Ghouroub, sama wychowuje trójkę dzieci. Z uśmiechem otwiera nam drzwi, jest spokojna, zadbana, ubrana w hidżab. Zaprasza nas do środka. Uprzedzono nas, żeby przed zrobieniem rodzinie zdjęcia, pytać czy możemy. Wiele osób, które uciekły przed reżimem rządowym boi się, że ktoś ich zidentyfikuje na fotografii i znajdzie. Pytamy więc, ale Ghouroub nie protestuje, pozuje do zdjęcia, z małym synkiem – Osamą, który ufnie przytula się do matki.
Ghouroub opowiada nam o trudach wychowywania trójki dzieci, częściowo typowych dla sytuacji samotnej matki, ale jednak odmiennych. – Nie mogę pracować, bo nie mam z kim zostawić małego. Nikogo tutaj nie mam – tłumaczy. Pytamy ją o ojca dzieci. – Był bojownikiem, zginął. Nie chcę o tym więcej mówić – odpowiada Ghouroub powstrzymują się przed płaczem przy dziecku.
Czy jej starsze dzieci pamiętają Syrię? – Tak, cały czas mówią, że kiedyś w Syrii robili to, żyli tak. Teraz moje dzieci nie chcą żyć, to widać w ich oczach. Żyją bo muszą – dodaje Ghouroub. Kobieta przyznaje też, że ma nadzieję, że kiedy wojna się skończy, wrócą do Syrii. Nawet jeśli ich dom został całkowicie zniszczony.
Spotkanie z kolejną rodziną, odkrywa przede mną zupełnie inny aspekt życia uchodźców w Libanie – młodych dorosłych. Rodzina Abdula Rahmana Jadaa mieszka w przydrożnym garażu. Pomieszczenie jest wyłożone dywanami. Żeby nie uciekało ciepło, drzwi zasłonięte są kotarą z grubego materiału. Przez chwile zastanawiam się, czy mieszkańcy takich "domów" nie boją się kradzieży i włamań, ale rozglądając się po pokoju domyślam się, że nie. Mają cienkie materace do spania, kołdry, trochę ubrań, a na środku pomieszczenia piec. Nie ma tu książek, ozdób, w zasadzie nie widzę tutaj nawet stołu.
Na jednym z materacy, pod ścianą, leży mały chłopczyk, jak się potem dowiadujemy ma cztery lata. Kobieta na rękach trzyma drugie dziecko – dziewczynkę o imieniu Alaa. Pytamy o to, jak sobie radzą, a ojciec rodziny opowiada nam o problemach z gospodarzem. Przez kilka miesięcy rodzina nie miała pieniędzy na czynsz i właściciel garażu groził im eksmisją. W końcu otrzymali wsparcie z pomocy humanitarnej i spłacili część długów. – Nadal mamy długi za czynsz, jedzenie i wodę. Codziennie budzę się i zasypiam myśląc o długach – tłumaczy mężczyzna. Ma problemy ze znalezieniem pracy, bo w Libanie Syryjczycy mogą legalnie podejmować się tylko najprostszych prac – w sektorze budowlanym, czy prac gospodarczych. Poza tym, rodzina nie opłaciła formalności związanych z oficjalnym pobytem w Libanie i mężczyzna boi się, że jeśli zostałby zatrzymany przez policję, trafi do aresztu.
Pytamy jaką pracę wykonywał przed wojną. – Nie pracowałem, chodziłem do szkoły, byłem w dziewiątej klasie – odpowiada Abdula Rahmana Jadaa. Pytamy więc, ile ma lat, skoro w Libanie jest już od 2012 roku. Odpowiada, że teraz ma 22 lata, a jego żona 15 lat. Kiedy zaskoczeni potwierdzamy wiek dzieci, mężczyzna przyznaje, że on i żona pobrali się młodo. Ona miała tylko 11 lat. – To trochę nietypowa sytuacja, ale ona nikogo tutaj nie miała, do Libanu przyjechała sama, małżeństwo było dla niej ratunkiem – tłumaczy 22-latek.
Szanse na przyszłość
Kolejnego dnia odwiedzamy nieformalną szkołę, prowadzoną przez organizacje humanitarne i miejscowego szejka. Klasy wypełnione są po brzegi, dzieciaki uczą się chętnie, często stęsknione za normalnymi zajęcia, po doświadczeniach wojny i wielu tygodniach tułaczki.
Nie jest to jednak typowa szkoła, bo polega przede wszystkim na nadrabianiu zaległości, które uniemożliwiają małym Syryjczykom naukę w libańskich szkołach. Syryjski i libański system edukacji różni się bowiem znacząco – przede wszystkim, ze względu na język nauczania. Libańskie dzieci części przedmiotów uczą się po francusku i angielsku, przez co syryjskie dzieci, które znają tylko arabski, nawet jeśli uda im się zakwalifikować do szkoły w Libanie, mogą w niej spędzić cały dzień nic nie rozumiejąc. W tej nieoficjalnej szkole, Syryjczycy uczą się więc francuskiego, ale także przerabiają jeszcze raz to, czego poprzedniego dnia uczyły się w szkole.
Od dwóch lat, w Libanie jest więcej dzieci syryjskich w wieku szkolnym niż libańskich. Jednocześnie tylko niewielki procent z nich, dostaje się publicznych szkół libańskich. Te dzieciaki, które trafiły na zajęcia "wyrównawcze" miały szczęście, ale to kropla w morzu potrzeb.
W budynku odbywają się również kursy zawodowe. To program pilotażowy, prowadzony przez PCPM. Zainteresowanie jakie wzbudziły zaskoczyły nawet pracowników organizacji. – Myślimy o uruchomieniu kolejnych kursów jesienią – tłumaczy nam pracowniczka PCPM.
Wchodzimy na jedną z lekcji, dzieci uczą się o elektryczności. W sali są sami chłopcy, wszyscy po południami uczęszczają do szkoły w Bire. Zapytani o przyszłość, zgodnie deklarują, że w chcą być inżynierami, a już teraz, kiedy w ich domach brakuje prądu (przerwy w dostawie prądu to coś normalnego w Libanie) próbują jakoś temu zaradzić.
Dzieci, błoto i namioty
Mniej szczęścia miały dzieci, których rodziny znalazły się w obozach namiotowych. Większość uchodźców w Jordanii, Libanie, czy Turcji, nawet jeśli trafiło na początku do takich obozowisk, przeniosło się do wynajmowanych pomieszczeń. Ale nie wszyscy.
W ponad tysiącu nielegalnych obozów namiotowych mieszka wiele dzieci. W obozie Al-Koushra 006, który mogłam odwiedzić pod koniec listopada, było ich około 200. Między namiotami było brudno, wszędzie pełno błota, a dzieci biegały bez opieki, często boso. Są zbyt cienko ubrane jak na początek zimy, nawet jeśli jest to ciepły, słoneczny dzień.
– Daj nam zabawkę, opaskę na włosy, jesteś ładna – mówią wszystkie naraz, zainteresowane naszą grupą, którą do obozu przyjechała razem z mobilną kliniką prowadzoną przez PCPM.
Wielu z tych dzieci urodziło się w Libanie, nie wiadomo czy kiedykolwiek zobaczą Syrię. Ich rodzinom nie będzie łatwo zadbać o edukację tych dzieci, ich zdrowie czy bezpieczeństwo. Ale te dzieci, jeszcze tego nie wiedzą, są uśmiechnięte i chcą się bawić. Czekając aż lekarz przyjmie wszystkich pacjentów, uczę się dziewczynek dziecięcej wyliczanki.
Patrząc na te dzieci, myślę, że dla ich bezpieczeństwa, ale także dla dobra Libańczyków i Europejczyków, ktoś powinien się nimi zająć. O ile bowiem stracone pokolenie Syryjczyków to problem Syrii, to tysiące biednych, pozbawionych ojczyzny dzieci, tworzy doskonałą przestrzeń do rozpowszechniania się radykalizmów. A tym dzieciom nie jest trudno zaimponować, bo one nie mają prawie nic.
Samotne dziecko w Bejrucie
Wśród dzieci, które wciąż przebywają w Syrii, większość musi pracować albo służy w jakieś grupie zbrojnej. Te dzieci, które same albo z rodzinami dotarły do Libanu, też nie są całkiem bezpieczne.
Z jednej strony, podczas pobytu Bejrucie, udało mi się porozmawiać z rodziną, która dzięki pomocy humanitarnej, była w stanie zapewnić swoim starszych dzieciom nie tylko dach nad głową i jedzenie, ale też wsparcie psychologiczne, aby pomóc im zmierzyć się z powojenną traumą.
Z drugiej strony, późnym wieczorem, na ulicy stolicy Libanu razem z grupą dziennikarzy, spotkaliśmy małego Syryjczyka. Tak jak często w centrum miasta, dziecko sprzedawało kwiaty. Ale ten „sprzedawca” miał może sześć lat, był sam, zmęczony i już dawno powinien spać. Kelner z pobliskiego baru od razu ostrzegł nas, żeby nie dawać dziecku pieniędzy, bo i tak nie trafią do niego, ale do ludzi, którzy wysłali chłopca na ulicę. Dziecko powiedziało nam, że jest z Syrii, gdzie został jego tata. Teraz mieszka na południu miasta z mamą. Bardzo prosił, żeby kupić od niego kwiatek. Chwilę później podeszły do nas „starsze” – może 10-letnie dziewczynki, które też prosiły o pieniądze.
Syryjskie dzieci urodzone w Libanie, często nie są nigdzie zarejestrowane, nikt nie wie dokładnie ile ich jest. Nie przysługują im specjalne prawa i nie mają opieki państwa, bo ich państwo jest w stanie wojny, a Liban wcale ich nie chce. Trudno jest się więc dziwić, że te dzieci nazywane są straconym pokoleniem.