Hordy turystów kolonizują nadmorskie kurorty i perły turystyczne. Ludzkie tsunami opanowuje Positano i Malediwy, Amsterdam i Bali czy też Santorini, Morskie Oko lub Sopot. Zatrważają zatłoczone lotniska i plaże, długie kolejki przed muzeami, mrowie przybyszy przed historycznymi pomnikami, zawsze pełne restauracje czy kotłowaniny na wszelkich atrakcjach i rojne hotele. Barcelona, Dubrownik albo odwiedzana przez 3 mln obcokrajowców 140-tysięczna, pękająca w szwach Ibiza przekształcają się w Disneylandy. Niezliczone miejsca, które nie mają wyjątkowego charakteru Wenecji, zostają skonsumowane, a następnie porzucone jak produkt jednorazowego użytku. Sektor rozwija się tak bardzo, że dusi, zniekształca i degraduje swoje destynacje, zamieniając je w zwykłe tło dla selfie.
Rosnące dochody społeczeństwa, dostępność niedrogich podróży oferowanych przez tanie linie lotnicze, rozwinięta komunikacja, umiarkowane ceny zakwaterowania i większa powszechność miejsc docelowych ułatwiają ludziom podróżowanie i sprowadzają masową turystykę nawet do najbardziej odległych zakątków, tworząc napięcia między odwiedzającymi i środowiskiem czy też lokalną społecznością. Wenecja, której sama nazwa wyzwala w duszy pokłady egzaltacji, gdzie trudno jest się uwolnić od przytłaczającego poczucia, że to nie jest miejsce realne, a pełen sztuki, historii i harmonii teatr na świeżym powietrzu, otrzymała w ubiegłym roku ostrzeżenie ze strony UNESCO. Jej eksperci w obawie o nieodwracalne straty w „nadzwyczajnym, uniwersalnym dziedzictwie” włączyli miasto nad Canal Grande do listy zagrożonego dziedzictwa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.