Też tak bym chciał. I myślałem, że kolejny raz się uda. Wyjść z kina, strząsnąć z obrzydzenia pył z nóg i napisać dziarską recenzję z kolejnej gejowskiej agitki. Demaskować intelektualne szalbierstwo, moralne przegięcia i dwuznaczności, zagrożenia dla nas i naszych najbliższych. Roześmiać się wreszcie, odetchnąć pełną piersią i jakimś zgrabnym bon motem załatwić film. (...)
Chciałem być mocny i dziarski. A przecież wcale dziarsko się nie poczułem. Wychodziłem z kina zmieszany, zakłopotany. Bo przede wszystkim „Płynące wieżowce”, niezwykle spójne stylistycznie, obdarzone przez krytykę mianem pierwszego polskiego filmu gejowskiego, harlequinem nie są i uparcie być nie chcą. (...)
Gdy widziałem, jak Ang Lee destruuje mit kowbojski, gdy oglądałem, jak Steven Soderbergh mało udolnie przedstawia biografię Władzia Liberace’a, poczucie obcości pozwalało jednak zachować dystans i traktować te historyjki jak łatwe do rozszyfrowania opowiastki z innych planet. Tomasz Wasilewski jest bliżej. Tnie tuż przy ustach.
Bohater jego opowieści – Kuba – jest jednym z nas, czy może raczej jednym z naszych dzieci. Tak samo się ubiera, chodzi tymi samymi szlakami. Zawzięcie trenuje pływanie i jego przejście na drugą stronę odbywa się niezauważalnie: owszem – żyje z narzeczoną, ale uprawiając swoistą religię własnego ciała, jakim jest wyczynowy sport, doznaje też rozkoszy auto- i homoerotycznych. Te krótkie zaspokojenia nie mają dlań jednak głębszego wymiaru, ot, kumpelskie robienie sobie dobrze. Mocniejsza relacja objawi się dopiero w spotkaniu pięknego Michała, noszącego w sobie wielkie pokłady smutku i samotności. Okaże się nagle, że powierzchowne, banalne relacje z dziewczyną nie są w stanie rywalizować z głęboką więzią, z poczuciem dopełniania się, jakie przyniesie spotkanie dwóch dwudziestolatków. (...)
Seks w bramie
Dla mnie wyznanie na basenie, jakie Kuba czyni Michałowi, „Nigdy nie myślałem, że spotkam kogoś takiego jak ty” zrazu brzmi kompletnie absurdalnie, bo reżyser oprócz tego, że chłopak jest boleśnie piękny, nie powiedział nam o nim zbyt wiele. Ale przecież na tym polegają młodzieńcze zauroczenia. Że z okruchów zachowań, ze spojrzeń, z tonu głosu wychwytuje się opowieść o samotności, o zranieniach, o marzeniach. I faktycznie świat Michała i Kuby wygląda bardzo prościutko: nie wiemy, o czym rozmawiają, ich rozrywką są "chłopackie" wyprawy kolejowe towarowymi składami, a spełnieniem seks na parkingu w samochodzie lub bramie.
Jednak w przypadku heterozauroczenia, nawet gdy namiętność bierze górę nad moralnością, miłość prostowana bywa przez podjęcie odpowiedzialności, sprawy rodzinne, rodzicielskie. Wchodzi w etap dojrzewania i owocowania. Homoerotyzm takiej szansy nie ma. Prowadzi do nicości.
Zgoda, schemacik rodzinny w "Wieżowcach" jest nadto przewidywalny: nadopiekuńcza, żenująca w swej zaborczej miłości matka Kuby, każąca synowi myć sobie plecy i oglądać razem telewizję, w tej roli Katarzyna Herman, i na pozór kumpelska matka Michała (Izabela Kuna), chroniąca go przed oschłym, wycofanym ojcem (Mirosław Zbrojewicz), ale przecież film ten jest czymś więcej niż dziełem sztuki, od którego wymagamy oryginalności. Jest też manifestem, komunikatem, społeczną akcją. (...)
Oglądam ten film nie jako obiekt kuszenia, no bez przesady, nie te lata. Pozostaję stuprocentowym heterykiem, bez oskomy na homosmaczki. I gdy widzę młode ciała pływaków, czule ogrywane w „Wieżowcach”, nie kombinuję, by je schrupać, ale myślę: oho, warto byłoby spalić trochę tłuszczyku i może na basen pójść, więc – przyznajcie – nie jest to jakieś specjalne poruszenie, no jednym słowem: szmerów w szarawarach nie ma żadnych, i to w ogóle, czy gdy oglądam gejowskie filmy artystyczne, czy załączam nawet pornosy (dla potrzeb recenzowania Warlikowskiego obczaiłem „Short bus”).
Smutna opowieść o gejach
Ale przecież porusza mnie ten film w inny sposób: jako zgreda, rodzica, zatroskanego o los swoich dzieci i dzieci moich przyjaciół. Jako człowieka z pokolenia, które odchodzi. A widzę nagle, że nie ma barier. Że już. Skończyło się. To, co nas chroniło przez wyprawami w stronę transgresji, przed eksploatowaniem ciemnych zakamarków i mrocznych ciągot, zwietrzało, skruszało, nie ma. Dla młodego pokolenia nie istnieje prawie. Że to przejście z hetero do homo, w kulturze przyjemności odbywa się tak płynnie, tak niezauważalnie prawie. I hedonizm współczesności, jej miękkość związana z erotyzacją wszystkiego, panseksualizmem, nagle rozmywa granice. I to, co zalążkowe, to co zazwyczaj tłumione, poddaje podrażnieniom, stymulacjom. A młodzi upojeni klubowym mirażem szczęścia, łatwo otworzyć mogą w sobie rany wrażliwości i przejść na drugą stronę. A stamtąd trudno już wrócić.
„Płynące wieżowce” owo przejście oswajają. Zatapiając związek Michała i Kuby w świetnej muzie (Baasch), z kamerą pracującą blisko, bardzo blisko, na długich ujęciach, afirmującą ciała i twarze, celebrując udręczenie, czynią jednocześnie historię bardzo naturalną, ot, wydarza się, ot, bywa.
Godząc się na wejście w ten świat, porzucając przed projekcją filmu sztywne zasady moralne, nagle podlegasz zaprogramowanym przez twórców emocjom: współczujesz nieszczęśliwie zakochanym, towarzyszysz ich smutkowi, marzysz o happy endzie. Umiejętnie podprowadzony znosisz nawet werystycznie pokazany akt seksu analnego. Bo tak jest w kinie: godząc się na wejście akceptujesz ich świat i ich reguły. (...)
Przyjrzyjmy się kontekstowi społecznemu, w jakim rozgrywa się historia zauroczenia.
Owszem wprowadzony zostaje wątek homofobii, ale opowieść o nietolerancyjnych dresiarzach to chyba najbardziej toporny składnik „Wieżowców”.
Owszem, jest wygrywanie relacji: uboższy chłopak w zagraconym mieszkanku z matką i dziewczyną, walczącymi o łazienkę i książątko mieszkające z rodzicami na strzeżonym osiedlu.
Nie ma natomiast – poza jedną scenką, gdy Michał robi sobie noc zapomnienia i udaje się do klubu – żadnych elementów kultury gejowskiej. Tej, która pokazuje prawdziwe oblicze świata nieuporządkowanych namiętności. Nie ma więc w filmie estetyki love parade, seryjnej miłości, ekspresji, wyuzdania i przedmiotowego traktowania drugiego człowieka.
Ale cóż z tego, co po racjonalnych argumentach, skoro „Płynące wieżowce” oddychają powietrzem współczesności, skoro wtapiają się w kulturę użycia, skoro jedynym znakiem religii, która mogłaby postawić tamę lubieżności jest pospiesznie zrobiony znak krzyża przed pływackimi zawodami. Wypłukało się już wszystko. Gdzież pancerz ochronny strzegący dusz i ciał naszych dzieciaków? Gdzie miejsce na samoograniczenie, pracę nad sobą? (...)
I mój lęk, bezbronność wobec wysokiej jakości sztuki. Sztuki, która wdziera się do młodych głów z promocją homoseksualizmu, wciągając w świat rozmytych granic, promując dewiację.
Boję się? Że przegrywamy? Że nie damy rady, aby w tej kulturze użycia przedrzeć się z komunikatem o potrzebie odpowiedzialności, o potrzebie heroizmu, o wspartej łaską cnocie silniejszej od namiętności?
Z dziwną pomocą przychodzi strzęp wybornie retorycznej poezji o innych koniecznościach dziejowych mówiącej:
tę przypowieść opowiada Mikołaj
który rozumie konieczność dziejów
aby mnie przerazić to znaczy przekonać.
Jednak więc trochę przerażony, zasmucony „Płynącymi wieżowcami” ni stąd, ni zowąd, wiedząc, że strach i statystyka to marne argumenty moralne, powtarzam sobie Herberta.