„Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy” to książka, która mimowolnie pokazuje absurd przedsięwzięcia reżysera, który na stare lata się uparł, by nakręcić film o Lechu Wałęsie – robotniku, którego ukochał polski inteligent. A ponieważ od pewnego czasu nasz wielki mistrz kręci filmy tylko po to, by usprawiedliwić swoją biografię, zapowiadał się i tym razem knot nad knoty. Cóż za potworny bohater: Wałęsa – prosty robotnik z certyfikatem Platformy Obywatelskiej – znak słuszności obranej przez nas drogi, symbol przemian i klamra spinająca twórczość Wajdy, który rozpoczynał przecież swą drogę artystyczną od peanów na cześć robotniczej partii.
Oczywiście gdyby pan Janusz Głowacki, po wielkiej przygodzie współpracy z Wajdą, odważnie opisał całą paranoję tego przedsięwzięcia, dostalibyśmy książkę wybitną, a przy tym prześmieszną, bo przecież tworzenie „Wałęsy”, gdy popatrzeć na to z boku, to była rzecz tragikomiczna, obfitująca w nieoczekiwane zwroty akcji i zwieńczona dość żałosnym, choć przecież mającym pozory happy endu rezultatem.
Zaprasza więc Wajda na początku 2010 r. Januszka do Bristolu, gdzie Januszek tęsknie popatruje sobie na prostytutki umawiające się z jakimiś Włochami i wespół z Michałem Kwiecińskim, producentem, proponuje autorowi napisanie hagiograficznego scenariusza o Wałęsie. Kasa jest, wszystkie zgody są, podział ról jest dla obu dżentelmenów prosty: Wajda jest od patosu, Głowacki od ironii i obserwacji obyczajowych. No dobrze, ale jest problem. Wielki problem – Lech. Lech Wałęsa i jego agenturalna przeszłość. Agenturalna przeszłość, która zdaje się kluczem do Wałęsy, ale którego – broń Boże – Andrzej Wajda, wielki przyjaciel Adama Michnika, zajadłego antylustratora, użyć nie chce i nie może. Wymyślać scenariusz, gdy przed oczyma ma się wciąż scenariusz idealny? Gdy życie napisało opowieść i trzymającą w napięciu, i rzucającą niesamowite światło na naszą współczesność. Jakaś paranoja. Święty starzec, mistrz kina chce robić jakiś przedziwny łamaniec zwieńczony przemówieniem Lecha Wałęsy przed Kongresem Stanów Zjednoczonych: „We, the people”. Święty starzec ubzdurał sobie, by opowiadać o swoim ukochanym niepokalanym Lechu, a przecież bije w oczy fakt, że akurat w tym przypadku rzeczywiście „jedynie prawda jest ciekawa” i przed Januszkiem staje ta prawda oraz krzyczy wręcz, bo im bardziej zaostrza się dyskusja o Lechu, im usilniej on zaprzecza, tym wyraźniej widać, że był, był, był tym „Bolkiem” i sypał kumpli, i co gorsza – to jest ten scenariusz, ten upragniony, ten, który dałby mocny chwyt i wywołałby niesamowite emocje.
Tego żelaznego chwytu użyć jednak nie można. Bo akurat prawda etapu jest inna. Januszek więc ma problem. Wmanewrowany został w sytuację idiotyczną: jest kasa, jest życzliwe przyzwolenie Partii, jest uparty, żądny kolejnego sukcesu mistrz i tylko wszystko w opowieści o Lechu się pruje, bo nagle widać, że opowieść o TW „Bolku” to jest ta wymarzona przez każdego scenarzystę osnowa, to jest ten temat, który wszystko organizuje i spaja, że to jest rzecz nieodzowna, bez której wszystko się rozsypuje, staje niezrozumiałe, traci dynamikę.
Głowacki o tym wie i jest wściekły. Jednak bezpośrednio o tym w swej książce przecież nie napisze. Swoją złość wyładowuje więc, wykpiwając zwolenników lustracji, a to jakiegoś pana parkingowego, a to Piotra Gontarczyka, którego spotyka w Moskwie, a to waląc w Sławomira Cenckiewicza. Ekstrapoluje swoje lęki na historyków zaangażowanych w prześwietlanie biografii Wałęsy i szydzi z nich, że gdyby wreszcie Lech przyznał się do współpracy, to jakże głupio by im było, bo nagle cała ich robota by się skończyła. Oj, nie tam przystawia zwierciadło Głowacki, gdzie powinien, bo przecież wie o tym, że nieobliczalny Lech to jego właśnie, scenarzystę, wystawiłby na pośmiewisko i zniweczyłby trud, z jakim snuje kłamliwą opowieść dla kin.
Prawdziwy obciach. Groteska niesamowita. Oczywiście ślady jej znajdziemy w książce „Przyszłem...”, ale ponieważ załgana jest podobnie jak film, próżno tu szukać wybuchu szczerego śmiechu z samego siebie. Biednego naiwnego Januszka, który na stare lata władował się w jakąś totalną paranoję: pisanie scenariusza o kapusiu bezpieki, który obalił komunizm, a którego wielką tajemnicę, o jakiej ćwierkają wszystkie wróbelki w Polsce, trzeba maksymalnie osłabić, zbagatelizować, unieważnić.
Męki twórcze przeżywa więc Głowacki straszliwe, dodaje do filmu jakieś pierdółki, jakieś socrealistyczne bzdety, scenki pisane pod Wajdę, a będące przecież mimowolną kpiną z jego pociągu do symbolizmu. Nie wiem, czy na trzeźwo Januszek stworzył epizod, w którym milicjantka niczym jakaś madonna karmi w areszcie własną piersią Magdusię Wałęsównę zgarniętą w wózku razem z tatusiem. Nie wiem, w jakim stanie dopisywał trącącą żeromszczyzną scenę, gdy lud polski wyklina swego wybawiciela wiezionego do turmy. A przesuwanie postumentu Lenina w sali BHP?
Na pewno zabawne byłoby się dowiedzieć, jak Głowacki wyczuwał, ile prawdy chce umieścić w swoim filmie Wajda. Śmieszne relacje dwóch kłamczuszków, starych wyjadaczy. Bo nasz pisarz boi się wielkiego mistrza, a i pewnie lęka się o fuchę, jaką dostał, więc otwarcie z Andrzejem nie pogada. Zaciska zęby i pisze. Jakiegoś gniota potwornego, no bo koncept Wajdy, by ostatecznym symbolem naszego święta, symbolem sukcesu wielkiego zrywu wolności uczynić przemówienie jego przywódcy przed parlamentem obcego mocarstwa, to przecież pomysł, który mógł zrodzić się w głowie wasala zmieniającego jednego pana na drugiego. Wielka radość, prawda? USA się wzruszyły.
Do tej wizji Wajdy Głowacki dodaje jeszcze swój cinkciarski wsad. Oto osią filmu uczyni wywiad z Orianą Fallaci – egzaltowaną dziennikarką z Włoch, która zrobi z Lecha wielką światową postać. No i pozwoli mówić do woli Lechowi nie na temat, a przy tym uwolni pana Wajdę od rekonstruowania wielu scen historycznych.
Koszmar. Nic dziwnego, że idzie Głowackiemu jak po grudzie, i szkoda tylko, że nie zdobył się na szczere opisanie tego przedsięwzięcia. Tego wielomiesięcznego męczenia się z prawdą, tego trudu w tworzeniu filmu będącego znakiem prawdy wynegocjowanej, pełnej bezpieczników, by potem, gdy fakty zostaną powszechnie uznane, gdy już nikt nie będzie zaprzeczał, opowieść ta okazała się tylko w części załgana, oj tam, oj tam, tak nie do końca, bo przecież wprowadzamy to i owo, jest scena, że coś podpisał, jest, że się spotykał. Jednak przecież tworzenie tego jest takie żmudne i męczące. Jak za PRL, prawda panie Januszu, prawda panie Andrzeju, tylko że zupełnie inaczej. Trzeba kłamać, ale zupełnie inaczej.
I jeszcze do tej groteskowej sytuacji, gdy robi się film, a prawdy powiedzieć nie można, dochodzi kolejny cios. Książka Danuty Wałęsowej „Marzenia i tajemnice”, a potem oparty na jej podstawie genialny monodram Krystyny Jandy. Coś niesamowitego: pokaz, jak można było zejść z linii strzału, usunąć się, zrobić zmyłkę i opowiedzieć historię Lecha, jednocześnie jej tak do końca nie opowiadając, pokazać triumf i klęskę Solidarności, zarazem mówiąc niby o czymś innym.
Przecież naprawdę trzeba było wtedy porzucić wszystko, zrobić adaptację opowieści Danusi, wstrzelić się także w dyskusje o feminizmie oraz o cenie, jaką rodzina płaci za zaangażowanie, o naszej prywatnej historii polskich ostatnich dekad, no po prostu –chwyt wymarzony. Ale nie, brniemy dalej, dopisujemy jakieś scenki z Danutą, doklejamy, urodę Agnieszki Grochowskiej trzeba lepiej wykorzystać, rozbudować rolę.
Klęska scenariusza kleconego przez Głowackiego staje się coraz bardziej ewidentna. No tak, ale jest wsparcie, są patronaty, są pieniądze. PISF łyka wszystko. Prasa promuje. Budżet nie ma granic. A więc się kręci. Z kabaretowymi talentami aktora Więckiewicza damy radę. Mistrz Andrzej coraz to zmienia koncepcje, dokręca jakieś sceny, przemontowuje materiał. Jest nowa montażystka, doda się klipy. No bo trzeba negocjować prawdę, trzeba kłamać trochę mniej, bo opinia publiczna coraz bardziej skłania się jednak do przyjęcia wersji o „Bolku”. Koszmar prawdziwy. Materiał na niesamowitą opowieść, „jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”. Naprawdę to byłaby rewelacja. Oto Janusz Głowacki pokazuje całe uwikłanie inteligenta z warszawskiego salonu, który dostaje fuchę, zdawałoby się, wymarzoną: pracę dla samego mistrza-laureata, a potem okazuje się, że jest to zaproszenie do koszmaru, gdzie wszystko się sypie: Lech wali nagle w gejów, sponsor okazuje się oszustem osłanianym przez skorumpowaną Partię, wychodzą na jaw coraz to nowe świadectwa mówiące o agenturalnej przeszłości Wałęsy, jeszcze ta cholerna Janda odnosi sukces z monodramem „Danuta” i zgarnia nagrodę za nagrodą.
Z zamiłowaniem Głowackiego do groteski otrzymalibyśmy niezwykłą opowieść, dobrze, niechby i z cynicznym happy endem: jest film, wielki gniot, uda się go wtłoczyć na jakieś festiwale, przecież zagranica nie zna prawdy o Lechu, kogo to tam obchodzi, polobbuje się, to i jakaś nagroda się trafi. Ministerstwo sypnie kasą, szkoły zagoni się do kin i wszystko się będzie zgadzać. Gdyby więc Głowacki odważył się napisać, jak naprawdę powstawał „Wałęsa”, stworzyłby dzieło wielkie. Gdyby się odważył… Ale przecież – wiemy to od dawna – Głowacki akurat odwagi wpośród wielu ujmujących cech charakteru raczej nie posiada. I przecież na tym zasadza się wielka jego klęska artystyczna. Ironii i niby to cynizmu używa jako samoobronnej maski, za którą kryje się przestraszony ludzik.
Zresztą po co miałby Głowacki pisać prawdę o powstawaniu „Wałęsy”? Po co miałby szkodzić sobie, pokazując prawdziwą twarz naszych elit? Dlatego, że „prawda jest ciekawa”? Dlatego, że powołaniem pisarza jest świadczyć o prawdzie? No, nie rozśmieszajcie mnie. Skąd takie roszczenia względem Janusza? Przecież nieprzypadkowo zaprosił go do współpracy wielki architekt zbiorowej wyobraźni, laureat Oscara za całokształt twórczości. Przecież wiedział, że może się czuć bezpiecznie, że nikt nie puści pary z ust, nikt nie pęknie, będą szli w zaparte do końca.
Głowacki kolejny już raz nie potrafi napisać dzieła życia, za to częstuje nas pijackimi anegdotami z czasów PRL, żarcikami o Breżniewie, czaruje stylem będącym połączeniem skarlałego Gombrowicza z Pilchem, czasem nawet snując opowieść o lękach Lecha, posiłkuje się Rymkiewiczowskim gdybaniem, z wdziękiem uchylającym pytanie o prawdę, wreszcie w finale rzuca się na lud smoleński i daje wyraz swej nienawiści do Jarosława Kaczyńskiego.
Oczywiście dla wnikliwych czytelników nawet to załgane świadectwo ma sporą wartość. Scenkę w kawiarni hotelu Bristol, gdy Andrzej, Andrzej, Andrzej rozmawia z Januszkiem Głowackim i szykuje się wielki filmowy przekręt, można potraktować jako ciekawe dopełnienie rozgrywających się tu infernalnych scen z „Ukrytego” Bronisława Wildsteina, tym bardziej że i tam jakieś odbicie Andrzeja Wajdy się błąkało.
Przecież mimo niezobowiązującego prześmiewczego nastroju nie da się zapomnieć, że ci dwaj panowie naradzający się w Bristolu – Wajda i Głowacki – są odpowiedzialni za wyrok na Annę Walentynowicz, która ich decyzją została w filmie pozbawiona historycznej zasługi i przedstawiona jako uśmiechnięta nierozumnie kobiecina. Tutaj umówiono się na wielkie kłamstwo, by Henryka Krzywonos przesłoniła zasługi niewygodnych dziś dla Partii bohaterów Wolnych Związków Zawodowych, by pichcić produkt „Wałęsa” wedle wciąż aktualizowanych zaleceń salonu. Przecież film „Wałęsa” jest jak retuszowane przez totalitarną władzę zdjęcia, z których wymazuje się niewygodnych ludzi. Niby wszystko się zgadza, tylko niektórych postaci jakby brakowało. Chociaż więc atmosfera barku hotelu Bristol lżejsza jest pod piórem Głowackiego od wizji Wildsteina, to przecież wrażliwy nos wyczuje, że chodzi o te same sprawy paktu ze Złym. I słusznie swój krytyczny tekst o Głowackim Krzysztof Kłopotowski kończy cytatem z Miłosza umieszczonym na gdańskim pomniku: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego…”. Film Wajdy i książka Głowackiego są krzywdą.