Odległe quasi-państewko może stać się areną rywalizacji USA, Rosji, Europy i rosnącej w siłę Turcji.
Urzędnik w Ministerstwie Spraw Zagranicznych rzucił okiem mój paszport i bez zbędnych pytań wyciągnął z szuflady wizę. „Wklejać czy chce pan luzem?”. Jego pytanie było jak najbardziej na miejscu. Z wizą Górskiego Karabachu w dokumentach nigdy nie wpuszczą mnie do Azerbejdżanu. „To może jednak luzem...”. Po 20 minutach spędzonych w MSZ oficjalnie znalazłem się w tym państwie widmie. Chociaż określenie „oficjalnie” brzmi w tym kontekście co najmniej dwuznacznie. „Górski Czarny Ogród”, bo to właśnie oznacza po ormiańsku nazwa Górski Karabach, na wszystkich mapach widnieje jako jedna z prowincji Azerbejdżanu.
W praktyce stanowi jednak niezależny podmiot z własnymi prezydentem, siłami zbrojnymi, policją, posterunkami granicznymi i flagą. Karabaskie quasi-państwo pozostaje w ścisłej zależności od Armenii i jednocześnie w stanie zamrożonego konfliktu w Baku. (...)