Bronisław Wildstein
Wezwania do zamknięcia PiS w „kordonie sanitarnym” pojawiają się już od kilku lat. Domagają się tego „publicyści”, „politolodzy” i rozmaite „autorytety”, a także politycy partii rządzącej lub ci, którzy chcieliby do nich dołączyć. Trudno znaleźć bardziej wyrazistą demonstrację języka nienawiści i pogardy, tak intensywnie piętnowaną dziś przez rzeczników dominującej ideologii.
Kordon sanitarny to izolowanie zarazy i ludzi już nią dotkniętych w celu ratowania innych oraz zapobieżenia rozprzestrzenianiu się epidemii. Opozycja zostaje więc zrównana z chorobotwórczymi bakteriami, które należy wytępić. Nie będę przypominał, kto w ten sposób traktował swoich przeciwników. Można by więc zapytać tropicieli języka nienawiści: „A co wy na to?”.
Można wyobrazić sobie, co by się działo, gdyby to partia Kaczyńskiego zaczęła używać podobnego języka. Nie chodzi jednak o aprobatę modnej retoryki, ale o rzecz dużo poważniejszą – o samą istotę demokracji.
Probierzem demokracji jest miejsce, jakie zajmuje w niej opozycja. Jeśli obywatele nie mają wyboru, autentycznej alternatywy, czyli ugrupowania, które jest w stanie zastąpić rządzących i zaproponować choćby odmienne podejście do spraw politycznych, to demokracja nie istnieje. Sama formalna możliwość głosowania niczego nie załatwia. W komunizmie i rozmaitych innych despocjach obywatele też biorą udział w tzw. wyborach. Problem w tym, że podsuwane im typy, na wyłanianie których nie mają wpływu, stanowią jeden układ.
W dyktaturach zachowujących demokratyczne pozory, takich jak Rosja czy Białoruś, istnieje nawet realna opozycja, ale otoczona jest ona kordonem sanitarnym właśnie. Ma niezwykle utrudnione możliwości
kontaktowania się z opinią publiczną i poddana jest represjom. Faktycznie wszyscy ci, którzy domagają się kordonu sanitarnego dla PiS, dążą do stworzenia w Polsce takiego właśnie modelu.
Pseudoopozycja w Polsce w rodzaju Ruchu Palikota czy SLD nie jest żadną alternatywą dla dziś rządzących, również wyrasta z establishmentu, którego interesów broni, i cały czas proponuje koalicyjne usługi rządzącym. Historia III RP to próba budowy systemu bezalternatywnego, w którym władza i opozycja pochodziłyby z tego samego układu, tak jak swojego czasu UW i SLD w sytuacji zagrożenia tworzące jedno ugrupowanie – LiD.
W minionym tygodniu Tomasz Mincer, „analityk” w think tanku obsługującym PO, wezwał do odbudowy kordonu sanitarnego wokół PiS. Wezwanie ze strony partii rządzącej – a trudno traktować inaczej
reprezentanta jej oficjalnego zaplecza intelektualnego – do eliminacji ze sceny publicznej opozycji może niepokoić, zwłaszcza jeśli wcześniej czynili to politycy tego ugrupowania. Można przyjąć, że
każdej, również demokratycznej władzy byłoby na rękę wyeliminowanie opozycji. Jeśli jednak wezwania rządzących do działań w tym kierunku nie spotykają się z powszechnym potępieniem, to można zacząć niepokoić się o stan demokracji w kraju.
Tak jak wybrana władza, także opozycja jest równoprawnym elementem parlamentarnego systemu. Rząd rządzi, ale opozycja ma prawo go krytykować i może domagać się publicznej debaty nad każdym posunięciem władzy. Bez stałego mechanizmu kontroli ze strony opozycji (i niezależnych mediów) władza narażona jest na degenerację, czego przejawy obserwujemy dziś w Polsce. Jeśli premier Tusk stwierdza, że parlamentarna komisja utworzona przez opozycję jest „antypaństwowa”, a w każdym razie „niepaństwowa”, to się kompromituje. Jeśli dominujące ośrodki opiniotwórcze mu sekundują, to znaczy, że mamy poważny problem z demokracją.