Piosenki Młynarskiego znałem właściwie od zawsze. Ponieważ moja mama poświęciła się czwórce dzieci i zrezygnowała z pracy zawodowej, nie przysługiwało mi miejsce w przedszkolu. W czasie, gdy moich rówieśników uczono tam wierszyków o Leninie, Armii Ludowej i Ziemiach Zachodnich, ja siedziałem w domu i pochłaniałem ojcowską bibliotekę. Obejmowała ona także szafkę z płytami – gdzie oprócz „Czerwonych Gitar”, „Skaldów” i „No To Co” znalazłem swe najulubieńsze na wiele lat „winyle”: dwie „epki” z piosenkami z „Kabaretu Starszych Panów” i żółty longplej „Wojciech Młynarski śpiewa swoje piosenki”. Co mogło zauroczyć brzdąca, nawet z racji wyobcowania z grupy rówieśniczej nad wiek rozwiniętego intelektualnie, w takich piosenkach jak „Polska miłość” czy „Światowe życie”, co mógł z nich zrozumieć – nie pytajcie. Pamiętam każde słowo i każdą nutę, ba, każdy oddech i pauzę każdej z tych piosenek do dziś, ale na to pytanie nie odpowiem.
Parę lat później Wojciech Młynarski znalazł się na cenzorskim indeksie – jego piosenki zniknęły z telewizji i, co gorsza, z radia, gdzie śpiewane felietony zawsze na tę samą melodię, zaczynane inwokacją „Miłe Panie i Panowie bardzo mili” z „Decybela” wyróżniały się zawsze, co w audycji Jerzego Dobrowolskiego łatwe nie było. Trzeba było czekać na kolejną „odnowę”, by Mistrz błysnął w telewizji z kolejną „Szajbą”, jak nazywał swe autorskie recitale – i znikł znowu jakimś cenzorskim zapisem. Wtedy pozostawało już tylko starać się o bilet na jakiś kameralny występ z którymś z klubów. Albo zadowalać się jego tłumaczeniami i szlagierami pisanymi dla piosenkarzy i piosenkarek. Nieodmiennie znakomitymi, błyskotliwymi, fantastycznie zrytmizowanymi i zrymowanymi – cóż mogę o tym napisać? To był poeta piosenki z tradycji Hemara, dla wydobycia którego z zapomnienia, w jakie wtrącili go komuniści, zrobił zresztą bardzo wiele, godny uczeń Jeremiego Przybory, obok Jonasza Kofty i Agnieszki Osieckiej jeden z trójki największych polskich poetów piosenki, jeśli nie „poetów w ogóle”. Co strzał, to jakaś zupełnie genialna metafora, otwierająca oczy skojarzenia, przenikliwa obserwacja czy pełne głębokiej mądrości nawiązania. I wszystko to w wirtuozerskiej formie, polszczyzną godną londyńskich emigrantów, w zalanym peerelowską bylejakością kraju będącą luksusem równie rzadkim, jak dobra wędlina.
Nie ma już dziś takich, co tak poloneza wodzą… nie ma już w ogóle takich polonezów. Wojciech Młynarski był ostatni, wraz z nim tamten świat odchodzi ostatecznie.
Co tak urzekało w świecie jego poezji – może coś, co uświadomiłem sobie, czytając poświęconą mu, biograficzną książkę „Dookoła Wojtek”? Młynarski opowiada tam, jak przez pewien czas dla telewizji (w czasach, gdy PZPR jeszcze nie zdawała sobie sprawy, jaka jest jej propagandowa potęga, traktowała jako ot, mało istotną rozrywkę i mało kontrolowała, dzięki czemu mogły tam powstawać rzeczy świetne) tłumaczył do popularnego wówczas programu światowe szlagiery. Ale w pewnym momencie musiał przestać, bo zaproponowano mu pracę w telewizyjnej redakcji, i wychodziłoby tak, że kupuje tłumaczenia sam od siebie – a to przecież nie wypadało.
Czytałem te słowa wielokrotnie. Czy ktoś jeszcze je rozumie? Że pracując w publicznym medium, „nie wypadało” zamawiać tekstu u samego siebie? No przecież po to się tam właśnie idzie... Gdy się takie słowa dziś czyta, łatwiej zrozumieć, co to była kiedyś ta „inteligencja”, którą dziś usiłują udawać potomkowie partyjnej nomenklatury.
Było też w Młynarskim coś równie dziś paleologicznego, a dla tej dawnej inteligencji i jej etosu niezwykle charakterystycznego – taka wyczuwalna sympatia do prostego człowieka. Do niezbyt mądrego basisty Żorżyka, do prostej dziewczyny, liczącej każdy grosz, która zakochana potrafi i „na wiarę żyć”, i „z pazurami do oczu się rzucić”… Coś najdokładniej sprzecznego z nienawiścią i pogardą dla „wiochy” i „ciemnoty”, która jest jedyną emocją i spoiwem postinteligencji, wychowanej przez michnikowszczyznę. Najsympatyczniejszy bohater Jego piosenek to Zdzisiu, który w święta zakłada elegancki „krawat z gumką”. W piosence ze stanu wojennego tenże Zdzisiu udzielił mu rady: „Młynarski, nie śpiewaj dla kurwów”. Jaka szkoda, ze Mistrz o tych słowach z czasem zapomniał…
To, co Wojciech Młynarski robił w ostatnich latach życia, chciałoby się zapomnieć. Nie chodzi o jego poparcie dla PO, które uważał za swój obywatelski obowiązek prezentować z zapałem w „Szkłach kontaktowych”. Wielu – jak wielu, przekonałem się w ostatnich godzinach, czytając komentarze na swoim tajmlajnie – nie może mu do dziś zapomnieć głupiego i obrzydliwego wiersza o rocznicach smoleńskich „żebym ja miał tyle zdrowia, jak ja was… [rym żeński do -ole]”. Wiersza, mówiąc szczerze, bardzo nieudolnie zrymowanego, z nierówną rytmiką, w żaden sposób nie przypominającego dorobku wielkiego wirtuoza słowa. „Był moim idolem, znam wszystkie jego teksty na pamięć, i dowiedziałem się od niego, że jestem śmieciem, bo popieram PiS”; „Szacunek zdobywa się długo, traci jednym tekstem” – w jakimś sensie rozumiem urazę autorów tych i innych komentarzy. Młynarski, stary inteligent, w jednym rzędzie z palikociarstwem szczającym na znicze… „Zgroza! Zgroza!”, mówiąc Conradem. Sam pamiętam, jak byłem wściekły na ten upadek Mistrza, który w jakimś politycznym amoku sprowadził się do tak żenującego poziomu, do tego stopnia, że swoją felietonową odpowiedź złożyłem z Jego cytatów i zrymowałem w „decybelową” formę wierszyków z cyklu „Miłe Panie i Panowie bardzo mili” (a rymuję naprawdę tylko wtedy, gdy jestem bardzo wściekły albo bardzo zakochany).
Ale, na litość Boską – czy fakt, że cierpiący na coraz bardziej dotkliwe choroby, na dodatek szczuty przez swoje środowisko, stary już wtedy człowiek zadołował raz i drugi, bluzgając bezsensownym jadem i nienawiścią, może mieć jakiekolwiek znaczenie w zestawieniu z całą jego wspaniałą twórczością? Czy „Pucel”, „Po co babcię denerwować”, „W Polskę idziemy”, „Róbmy swoje”, „Jestem piłeczką pingpongową”, wstrząsające „Wojna zawsze jest blisko” są przez to mniej genialne, mniej ważne? Czy tracą na wirtuozerii spolszczone przez Niego songi „Kabaretu” czy „Jesus Christ Superstar”?! Na litość Boską – „Bracia, z was, coście zostali na świecie / Niech nienawiści nikt ku nam nie czuje / Gdy miękkie serca dla nas mieć będziecie / I wam Bóg kiedyś radniej się zlituje”, jak pisał Francois Villon w „Balladzie powieszonych”. Dajmy spokój małostkowości, machnijmy ręką na kretynów, którzy w wielkim poecie piosenki potrafią dostrzec tylko honorowego towarzysza w kodziarskim pierdzeniu na wargach na Boga, Honor i Ojczyznę. Płaczmy po Wojciechu Młynarskim, bo naprawdę – jest po kim.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.