Zżera go żarliwa niecierpliwość. Dlatego pisze pospiesznie, chaotycznie nieco, powtarza się, w euforii wychwala jakieś przypadkowe mało znaczące elementy, odnajduje znaki pozostawione przez twórców całkiem przypadkiem, idzie fałszywymi tropami, szukając wszędzie sacrum czy zaszyfrowanego przekazu ewangeliczne- go. Popkulturowych popaprańców ledwo żywych od przedawkowanych używek stara się przebóstwić i uczynić prorokami współczesności. Cóż, że Whitney Houston zmarła mało chwalebnie, zaćpana, tonąc w wannie, skoro nagrała piękną pieśń „Jesus Loves Me”, skoro na koncercie w Brazylii nawet powiedziała między piosenkami, że kocha Pana Boga, a jej przyjaciel w pośmiertnym wspomnieniu mówił tak uroczo o jej fascynacji Kościołem? Cóż, że Andy Warhol był prorokiem zgorszenia, skoro wpadał do kościoła, by się pomodlić? Łukasz Adamski wielbi więc dzieła, których rzekomo nie zdążył wykonać Warhol, i chętnie wsłuchuje się w najbardziej bałamutne próby religijnego odczytania jego dorobku. Jeden niezbyt mądry artykuł w „L’Osservatore Romano” i już mamy kolejnego mistycznego twórcę. (...)
Adamski to na pewno krytyk, którego będę czytał z uwagą i na pewno taki, z którym się długo nie będę zgadzał.
Oto, opublikowana już po premierze „Boga w Hollywood”, recenzja filmu „Tajemnica Filomeny” Stephena Frearsa. Dla mnie antykatolickiej agitki, dla Adamskiego obrazu głęboko chrześcijańskiego, głoszącego pochwałę przebaczenia i miłości. (...)