Zapytałem paru osób bywałych, znających tamte ziemie i ludzi, jak, ich zdaniem, mieszkańcy wschodnich regionów Ukrainy odnoszą się do nadchodzącego (wtedy jeszcze nadchodzącego) konfliktu zbrojnego między ukraińskimi siłami porządkowymi a rosyjskimi siłami specjalnymi przebranymi za klientów sklepów surwiwalowych. Która ze stron jest im bliższa, w którym z państw woleliby żyć?
Odpowiedzi, niezwykle zgodna i nie zaskakujące: zdecydowana większość ludzi zamieszkałych na tamtych terenach ma to gdzieś i najpewniej marzy tylko o tym, żeby ukryć się w krzakach i wyjść dopiero jak wszystko się – jakkolwiek, byle jak najszybciej – skończy. Jeden z moich rozmówców oszacował, że w najbardziej „prorosyjskich” regionach za wstąpieniem do Rosji może się aktywnie opowiedzieć około 10 procent, za pozostaniem w państwie Ukraińskim – mniej więcej tyle samo. A cała reszta głęboko nie wierzy, by jedno czy drugie mogło jakkolwiek poprawić los ich i ich bliskich, poza którym nic ich nie obchodzi. „Wyobraź sobie”, powiedział mi, „że tak się porobiło u nas na obszarach popegeerowskich, gdzieś w Koszalińskiem czy Gorzowskiem”.
Jeśli jest to prawda (o niczym nie przesądzająca – w październiku 1917 poparcie dla bolszewików w najbardziej zrewoltowanym garnizonie piotrogrodzkim nie przekraczało 10 procent i tyle wystarczyło) to wojna w Słowiańsku i Doniecku zdaje się budzić więcej emocji w Polakach, niż w miejscu wypadków.
U nas w każdym razie stały się te wypadki pretekstem do równoległej wojny, polegającej na okładaniu się Putinem i zarzutem prorosyjskości. Właściwie to stara wojna, ale front nowy, a kiedy bijatyka przenosi się na nowe obszary, wkrada się w nią bezład i zabawne czasem przemieszanie pozycji walczących.
Oto powstał nowy, ciekawy, choć raczej nie zawierany oficjalnie sojusz pomiędzy, umownie mówiąc, Gazetą Wyborczą a Gazetą Polską. Obie otrąbiły co sił w płucach, gdzie szukać putinowskich jaczejek (przy czym dla pierwszej ze wspomnianych gazet są owe jaczejki złem absolutnym od niedawna, a raczej znowu, po dłuższej przerwie, bo kiedyś już, do roku 2007, zły Putin był dla nich pałką do okładania Kaczyńskich - dla drugiej zaś od zawsze). Otóż szukać ich trzeba na skrajnej prawicy, w Polsce zaś zwłaszcza – w Ruchu Narodowym. „Nie ma większego prezentu dla Putina, niż ewentualna wygrana w eurowyborach francuskiego Frontu Narodowego i podobnych mu formacji!” – wzniosła okrzyk bojowy michnikowszczyzna. „Nie ma większych sojuszników Putina niż węgierski Jobbik, z którym utrzymuje ożywione kontakty Ruch Narodowy” – grzmią zgodnie media skłóconych o miejsce na dworze Prezesa redaktora Sakiewicza i braci Karnowskich. Może nawet nie zauważają, że znaleźli się w jednym chórze?
Jak zwykle, gdzie zgodny chór – tam niewiele rozumu. Zamiast wraz z zagorzałymi wyznawcami i neofitami antyputinizmu unosić się oburzeniem na „skrajną prawicę”, zadajmy parę prostych pytań.
Czy były kanclerz Gerhard Shroeder, który obściskiwał się z Putinem podczas gdy jego „separatyści” przetrzymywali w niewoli m.in. porwanego oficera niemieckiego, jest byłym liderem „skrajnej prawicy”, czy wzorcowej dla michnikowszczyzny SPD? Czy umysłowość francuskiego Olbrychskiego, pana Depardieu, który został podatkowym Rosjaninem i pieje zachwyty nad dobrym carem Władimirem, ukształtowała się w kręgach „skrajnej” czy choćby i nie skrajnej prawicy? A ów bodajże belgijski eurodeputowany, którego wywody, że „trzeba szanować interesy Rosji” i nie dawać jej potępieniem powodu do „eskalowania działań” cytowała niedawno „Wyborcza” z zażenowaniem – był może lepenistą albo haiderowcem?
Jakby nie patrzeć, jakby nie liczyć, najwierniejszych sojuszników na Zachodzie ma od zawsze Rosja w partiach lewicowych. Niektóre – jak niemieccy „Zieloni” – wręcz po to zostały z jej mocnym poparciem stworzone, by zrealizować na Zachodzie sowieckie jeszcze interesy (w tym wypadku: propagować pacyfizm i zablokować rozwój energetyki atomowej, uniezależniającej Zachód od rosyjskich surowców). Nie tylko tam, oczywiście – również koncesjonowana, „umiarkowana” prawica jest ich pełna. Ale akurat ta część prawicy, która zawsze była przez michnikowszczyznę podawana nam za wzór ucywilizowania i europejskiego sznytu.
A co do Jobbiku – to jednak, mimo sporej popularności, nie on rządzi na Węgrzech. Na Węgrzech rządzi Fidesz Orbana. Orbana, będącego dla działaczy i sympatyków PiS wzorem i marzeniem, Orbana, z poparciem dla którego jeżdżą do Budapesztu Kluby Gazety Polskiej. I to Orban, a nie Jobbik, nadał swemu krajowi mocno prorosyjski kurs, to on opiera na Rosji rozwój energetyki jądrowej i podejmuje inne strategiczne działania wpisujące Węgry w rosyjską strefę wpływów. Nie Jobbik, który może tylko, co najwyżej, gadać głupoty, a już na pewno nie polski Ruch Narodowy, który bynajmniej niekoniecznie podziela wszystkie poglądy jakie ktokolwiek na świecie wygłosi z pozycji nacjonalistycznych.
Trzeba doprawdy dużej dozy złej woli, by dla celów partyjnej propagandy nie zauważać choćby tego, że między pseudoendekami szukającymi dziś swego miejsca u Komorowskiego a MW czy ONR istnieje programowa przepaść, a na poziomie personaliów – zdecydowana wrogość, i że np. z polskiej strony legitymizowali „wybory” na Krymie nie żadni narodowcy (nie są też takowymi byli działacze „Samoobrony”) tylko jeden członek SLD i jeden „Solidarnej Polski”, istniejącej już tylko dzięki poparciu Radia Maryja, do którego – nie do narodowców – należą sławne nadajniki na Uralu.
Redaktor Lisiewicz, tak gorliwy we wskazywaniu „polskojęzycznych Rosjan” i głosicieli „Kłamstwa Smoleńskiego, równego Kłamstwu Katyńskiemu” dalece bardziej przypomina historycznych agentów wpływu Ochrany, niż otwarcie rusofilscy publicyści „Myśli Polskiej”. Tak się składa – warto studiować historię – że Ochranie nigdy nie zależało na Polakach wzywających do ugody z Rosją czy nawet bezwarunkowej kapitulacji przed nią. Owszem, byli tacy, czasem naiwni, czasem cyniczni, niektórzy brali „pieniążek moskiewski”, ale nie od moskiewskich tajnych służb. Ochrana finansowała tylko tych, którzy głosili się najbardziej zajadłymi i nieprzejednanymi wrogami Rosji, i wszystkich atakowali jako zdrajców narodowej sprawy, zdrajców pamięci ofiar moskiewskiego terroru oraz zaprzańców.
Dzisiaj też niekoniecznie jest w interesie Putina, żeby Polacy szukali realistycznego rozwiązania wschodniej łamigłówki. Na jego miejscu, starym i wypróbowanym od wieku sposobem, wzmacniałbym w Polszy raczej tych, którzy entuzjazm dla bojowników Majdanu czynią nadrzędnym względem polskiej racji stanu, i tych, którzy głoszą sławę Putina jako mocnego człowieka bez trudu i bez kary likwidującego wrogów Rosji „nawet w kiblu”, nawet gdy to prezydent kraju, formalnie, NATO-wskiego. Ogłaszać zamach na podstawie jakichś tajemniczego pochodzenia zdjęć otrzymanych z Rosji, nie możemy powiedzieć od kogo, które w chwili sprawdzenia okazują się kompromitującym cała opozycję „blefowaniem” – to zdecydowanie bardziej w interesie rosyjskich służb, niż peregrynacje pana Piskorskiego (nie tego, tego drugiego) czy Rękasa.
Nie oskarżam nikogo. Apeluję o uświadomienie sobie reguł gry, w której – bardziej niestety jako przedmiot, niż podmiot – uczestniczymy. Rosja w tej grze, co zresztą zrozumiałe, szuka pionków i sprzymierzeńców gdzie może, i po lewicy, i na prawicy, wśród wyznawców wszystkich ideologii i światopoglądów. Niekoniecznie też uważa za korzystne dla siebie akurat to, co się innym korzystnym dla niej wydaje. A „jedyna słuszność” czy moralna wyższość jednych poglądów nad drugimi dla normalnego umysłu nie istnieją.
Tkwimy między upadającym imperium Rosji, które w agresji szuka remedium na wewnętrzny rozkład, i nieudanym anty-imperium Wspólnej Europy, które potyka się o własne kończyny i nie jest zdolne do zasadniczych decyzji. Między bezsensowną przemocą i kamuflowaną bezradnością – nie ma tu łatwych rozwiązań, więc czynienie z imputowanej politycznym wrogom prorosyjskości pałki do okładania ich po głowach jest najgłupszym, co możemy w polskiej debacie publicznej robić.