TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Dlaczego określa pan naszego najbardziej aktywnego reżysera filmowego międzywojnia, Michała Waszyńskiego, mianem rzemieślnika?
PIOTR KITRASIEWICZ: Ponieważ tworzył po kilka filmów w ciągu roku, do wybuchu drugiej wojny światowej powstało ich blisko 40. Ilość, jak to często bywa, nie szła w parze z jakością. Kręcił byle prędzej, nie stosował dubli, rzadko wprawiał kamerę w ruch, zadowalając się planem statycznym. Spieszył się, żeby zarobić jak najwięcej, bo z biegiem lat za wyreżyserowany film dostawał coraz wyższe honoraria, dochodzące nawet do 10 tys. zł. Jak na ówczesne czasy to była fortuna! Waszyńskiego stać było na luksusowe mieszkanie, drogie samochody, markowe ubrania. Zatrudniał kucharza i szofera. Był koneserem wykwintnej kuchni, prowadził bardzo aktywne życie towarzyskie. Producenci chętnie go zatrudniali, gdyż pracował szybko, mieszcząc się w budżecie. A nakręcone przez niego melodramaty i komedie przyciągały publiczność do kin. Rzecz jasna, posiadał warsztatową zręczność, a nawet pewną lekkość, z którą potrafił przenosić na ekran scenariuszowe fabuły. Zrealizował przecież największy przebój kina międzywojennego – „Znachora”, z wyrazistą rolą Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, opartego na powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza – co uruchomiło falę ekranizacji utworów tego bardzo poczytnego pisarza.
Według mojej oceny czarno-biały „Znachor” Waszyńskiego jest lepszy od kolorowej, powojennej ekranizacji tej powieści dokonanej przez Jerzego Hoffmanna. Pomimo widocznej na ekranie atelierowej ciasnoty i oszczędnych dekoracji film z roku 1937 ma większą, bardziej zbliżoną do książkowego pierwowzoru, siłę wyrazu. Podobnie było z „Dybukiem”, dokonaną w tym samym roku – tym razem z żydowską ekipą w języku jidysz – ekranizacją znanej sztuki Szymona Anskiego. Powstało dzieło całkowicie odmienne od „rzemieślniczych” realizacji Waszyńskiego, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Mosze Waks. Reżyser wzniósł się ponad kiczowate rozwiązania artystyczne oraz chęć łatwego zarobku. Dzisiaj, kiedy na świecie wspomina się przedwojenne kino znad Wisły, to jest tak głównie za sprawą właśnie „Dybuka”.
Mieczysława Krawicza też cechowała pracowitość, kamera towarzyszyła mu nawet podczas powstania warszawskiego!
A także w czasie oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. W dwudziestoleciu zrealizował sporo filmów i chociaż większość z nich nosi cechy kiczu, to potrafił wznieść się na wyższy poziom realizatorskiej kultury niż Waszyński. Pod jego reżyserską batutą powstały m.in. kostiumowa „Księżna Łowicka” z Jadwigą Smosarską i Stefanem Jaraczem, psychologizująca „Jego wielka miłość” z Jaraczem czy całkiem udane komedie, jak „Jadzia” ze Smosarską i Aleksandrem Żabczyńskim oraz „Paweł i Gaweł” z Adolfem Dymszą i Eugeniuszem Bodo w rolach tytułowych. A jeśli chodzi o dokumentowanie przez niego z kamerą w ręku polskiego bohaterstwa wojennego, to we wrześniu 1939 r. wchodził on w skład tzw. ekipy Starzyńskiego, powołanej przez prezydenta Warszawy w celu utrwalania na taśmie krwawych walk w obronie szturmowanej przez Niemców stolicy. Analogicznie działał w powstaniu warszawskim, kiedy filmował tragiczne walki na ulicach stolicy, co ostatecznie przypłacił życiem. Zginął śmiercią filmowca w pierwszej połowie września 1944 r., ugodzony odłamkiem pocisku, kiedy stał z kamerą na balkonie kamienicy u zbiegu ulic Koszykowej i Lwowskiej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.