Tak się złożyło, że zainteresowałem się futbolem akurat w momencie, kiedy praktycznie zakończył karierę. Nigdy nie widziałem go na boisku, lecz już wtedy uchodził za „króla futbolu”. W 2014 r. wizytował Warszawę. Przybył w charakterze ambasadora jakiejś marki. Z tej okazji zorganizowano konferencję dla mediów na Stadionie Wojska Polskiego – w jego loży, zwanej Skyboxem. Aby się tam dostać, wsiadłem do windy razem z kolegą dziennikarzem, Maciejem Weberem. A zaraz za nami, niespodziewanie, wkroczył Pelé. Nie zamieniliśmy słowa, lecz stanąłem twarzą w twarz z legendą… Jak to zazwyczaj w podobnych sytuacjach bywa, organizatorzy usiłowali zaskarbić sobie przychylność ludzi piór, mikrofonów i kamer, ofiarowując im okolicznościowe podarunki. Tym sposobem zostałem właścicielem żółtej koszulki i niebieskiego plecaka. Na obydwu widnieje napis „Pelé”. I to jest moje osobiste wspomnienie dotyczące brazylijskiej wizytówki, jak określił zawodnika jego krajan Paulo Coelho, pisarz popularny także w Polsce. Chociaż w zakamarkach swej pamięci przechowuję jeszcze inny obraz. Ale o tym potem.
Niespełnione marzenie
Edson Arantes do Nascimento – tak w istocie nazywał się Pelé – jako jedyny w dziejach najpopularniejszego sportu na kuli ziemskiej miał w kolekcji trzy tytuły mistrza świata. Pierwszy wywalczył, będąc jeszcze niepełnoletnim w roku 1958 w Szwecji. Cztery lata później przyczynił się do obrony trofeum na mundialu chilijskim. A w roku 1970 poprowadził Canarinhos do trzeciego triumfu w czempionacie globu, rozgrywanym tym razem na meksykańskich stadionach. Inna sprawa, że zawsze mógł liczyć na wsparcie wybitnych kolegów z drużyny narodowej. Początkowo Didiego, Vavy i Garrinchy, potem Rivelino, Jarzinho, Gersona czy Tostao. Z Garrinchą nigdy nie podróżował na mecze tym samym samolotem. Tak zadecydował rząd, uznając, że gdyby maszyna się rozbiła, Brazylia by tego nie przeżyła.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.