Tak jak wielu innych czekałem na to, co zaprezentuje – jeśli chodzi o nowe ustawy dotyczące Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa – prezydent. Teraz, kiedy Andrzej Duda przedstawił już swoje projekty, zastanawiam się, czy są one lepsze od tych, które przedstawił wcześniej PiS. I, szczerze mówiąc, trudno mi dostrzec ich wyższość.
Po pierwsze, dziwny, by powiedzieć eufemistycznie, jest pomysł nowej instytucji prawnej, czyli skargi nadzwyczajnej. Zgodnie z intencją prezydenta ma ona pozwolić na dochodzenie swoich praw ludziom, którzy dotychczasowe prawomocne rozstrzygnięcia sądów uważają za niesprawiedliwe. Dotyczy to spraw osądzonych po 1997 r. Właściwie jedynym ograniczeniem jest to, że obywatel może wnosić skargę nie sam, ale za pośrednictwem określonej grupy podmiotów – prokuratora generalnego, kilku rzeczników, wreszcie 30 posłów lub 20 senatorów. Krąg uprawnionych jest zatem bardzo szeroki i łatwo sobie wyobrazić, że takich skarg nadzwyczajnych pojawić się będzie mogło wiele. Jak się ma ten pomysł do obowiązującej wciąż zasady mówiącej o „powadze rzeczy osądzonej”? Co zrobić w sytuacji, w której obowiązujące już od lat prawomocne wyroki wywołały nieodwracalne skutki społeczne, życiowe, finansowe?
Kolejnymi skutkami pomysłu prezydenta mogą być chaos oraz utrata zaufania, i tak już przecież ograniczonego, do całego systemu prawnego. Co gorsza, jak pokazują wszystkie znane mi badania opinii społecznej, podstawową bolączką polskiego systemu prawnego jest przewlekłość postępowania – teraz za sprawą skargi może się ono jeszcze wydłużyć. Kto będzie poważnie traktować wyroki sądów, jeśli tak łatwo będzie się od nich odwołać? Istniejąca obecnie instytucja skargi kasacyjnej ma inny charakter – Sąd Najwyższy bada postępowania wyłącznie pod kątem formalnym. Teraz miałby raz jeszcze badać fakty. Wreszcie nie bardzo rozumiem, dlaczego wśród sądzących w Sądzie Najwyższym mają się pojawić, zgodnie z zamysłem prezydenta, ławnicy – robi to wrażenie powołania jakiegoś nadsądu. Oczywiście warto rozmawiać o podniesieniu rangi i pozycji ławników. Jednak dlaczego akurat mieliby się oni znaleźć w Sądzie Najwyższym?
Po drugie, prezydent zapowiadał wcześniej, że nie zgodzi się, aby izba złożona z sędziów w KRS była wybierana zwykłą większością głosów sejmowych, bo to oznaczałoby – twierdził – upartyjnienie sądownictwa. Dlatego zaproponował, słusznie mniemam, zasadę większości kwalifikowanej, trzech piątych głosów, koniecznej przy wyborze sędziów. Tylko że w trakcie dalszych prac okazało się, że prezydent chciał przy okazji zwiększyć swoje uprawnienia – w sytuacji, gdyby nie udało się Sejmowi wskazać sędziów, wybór należałby do niego. Pomysł na tyle jawnie sprzeczny z obecnymi regułami konstytucji, że zgłaszając go na konferencji w poniedziałek, Andrzej Duda od razu zapowiedział podjęcie rozmów z przedstawicielami klubów parlamentarnych, żeby konstytucję zmienić. Wygląda to mało poważnie.
Skoro wiadomo, że w Sejmie trudno będzie zdobyć trzy piąte głosów do jednorazowego wyboru sędziów, to jak można wierzyć, że znajdzie się jeszcze trudniejszą większość, dwie trzecie, do zmiany nie jednorazowej, ale stałej? Jeśli nie był to przejaw dezynwoltury, to propozycja prezydenta byłaby jedynie formą zasłony dymnej – praktycznego wycofania się z dążenia do faktycznie niepartyjnego wyboru. Nowa propozycja Andrzeja Dudy – jeden poseł, jeden głos – wygląda dość zagadkowo. Trudno też powiedzieć, jaki będzie jej pozytywny efekt.
Nie mniej wątpliwości musi budzić to, że prezydent najwyraźniej zaaprobował regułę pozwalającą odwoływać obecnych członków KRS, mimo że teoretycznie przynajmniej każdy z nich z osobna został powołany na czteroletnią kadencję. W efekcie nowa Krajowa Rada Sądownictwa z góry już będzie miała osłabioną pozycję, co jest oczywistym skutkiem majstrowania przy pojęciu „nieodwoływalności”. To samo zresztą dotyczy też pierwszej prezes Sądu Najwyższego. Prawdą jest, że Małgorzata Gersdorf dała w zeszłym tygodniu dość groteskowy popis nieudolności i, ostrożnie mówiąc, braku zdolności rozumienia swoich słów oraz zachowań, ale nie zmienia to faktu, że jeśli konstytucja mówi o sześcioletniej kadencji, to trwa ona dokładnie sześć lat. Ani mniej, ani więcej – niezależnie od tego, ile razy dany sędzia będzie dokonywał spektakularnych aktów medialnego samozaorania się.
W istocie zatem projekty prezydenckie niewiele różnią się od wcześniejszych, przygotowanych przez PiS. Jeśli wadą tych pierwszych był brak wystarczająco silnych gwarancji niezależności dla sędziów, to nie widzę, na czym polega wyższość projektów prezydenta. O ile jednak wcześniejsze były przynajmniej spójne, o tyle te obecne, za sprawą nowych pomysłów, mogą powodować dodatkowo bałagan.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.