W ciągu dwóch ostatnich lat geopolityczny układ na Bliskim Wschodzie uległ poważnemu przeobrażeniu. Kwestią otwartą jest jednak to, na ile te zmiany są trwałe. Jeszcze we wrześniu 2020 r., gdy Izrael podpisywał ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem i kilkoma innymi państwami arabskimi Porozumienia Abrahamowe, normalizując stosunki, wydawało się, że wszystko zmierza ku stworzeniu izraelsko-arabskiej koalicji antyirańskiej pod patronatem USA. Pierwsze próby jej tworzenia miały zresztą miejsce w Warszawie – na nieszczęsnej „konferencji bliskowschodniej” w 2019 r. Region przecinały wówczas też różne inne linie konfliktu, m.in. między Turcją i Katarem a innymi państwami arabskimi, a po wycofaniu się Trumpa z porozumienia w sprawie irańskiego programu nuklearnego (tzw. JCPOA) narastała perspektywa konfrontacji z Iranem. Duże znaczenie miało przy tym to, że poprzedni prezydent USA łatwiej dogadywał się z autokratami typu Erdoğan czy Netanjahu i despotami takimi jak Muhammad bin Salman niż z przywódcami świata demokratycznego. W tym kontekście wybór Joe Bidena był złą wiadomością dla wielu bliskowschodnich liderów.
Ciemny chmury
Za początek przegrupowania sił na Bliskim Wschodzie można uznać normalizację między Arabią Saudyjską i ZEA a Katarem na początku 2021 r. Jednocześnie zaczęło dochodzić do ociepleni w relacjach arabsko-tureckich. To jeszcze nie była zła wiadomość dla nowej ekipy w Waszyngtonie, gdyż wszystko odbywało się w obrębie państw uznawanych przez USA za sojuszników lub partnerów. Ciemne chmury nad relacjami między USA a głównymi rozgrywającymi w regionie widać było jednak wyraźnie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.