D zięki wydawnictwu Noir sur Blanc neopoganie mogą spędzić wakacje z Homerem, a buntownicy z Rimbaudem. Z kolei sceptykom łatwiej znieść upał, obcując z konceptami zmarłego ponad cztery wieki temu Michela de Montaigne’a. Dlaczego przyjaźń jest cenniejsza od miłości, a starość nie zasługuje na szacunek? Jak zachować spokój w czasie wojny? Szlachcic z Gaskonii uprawiał autoterapię, zanim stało się to modne. Udowodnił, że przeciętniak, niepretendujący do władzy, sławy czy świętości, może być pasjonującym obiektem dociekań. Sukces „Prób” zwiastował kulturowy przełom. Zachęcił tysiące ludzi do baczniejszego spoglądania w lustro. Erazm z Rotterdamu i Tomasz Morus, uwięzieni w bańce intelektualizmu, mogli liczyć na odzew garstki humanistów, biegle władających łaciną. Montaigne napisał dzieło swego życia po francusku. Chciał, by czytały go również kobiety, ponieważ w odróżnieniu od innych gigantów epoki nie był mizoginem (choć żonę miał sekutnicę). W ojczyźnie nadal jest bardzo ważną figurą, jako ojciec chrzestny racjonalizmu, ale już nie oświecenia. XVIII-wieczni filozofowie uznawali jego wielkość, jednak radykałów, pragnących przewrócić świat do góry nogami, konserwatyzm mistrza po prostu drażnił. Montaigne nadał nowe znaczenie słowu „essay”. Dzisiejsi polihistorzy i felietoniści mogą się nazwać jego dłużnikami. Gdybyż jeszcze dysponowali porównywalną wiedzą, doświadczeniem życiowym tudzież dystansem do spraw, o których piszą…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.