Tak o mało sympatycznym klimacie rabacji galicyjskiej rozmawiali na weselu, opisanym przez Wyspiańskiego, Pan Młody z Gospodarzem. Nieco później gości nawiedza sam główny sprawca horroru z 1846 roku, oczywiście już w postaci bezcielesnej:
Jeno ty nie przeklinaj usty,
boś brat — drzyj! ja Szela‼
Przyszedłem tu do Wesela,
bo byłem ich ojcom kat,
a dzisiaj ja jestem swat‼
Umyje się, wystroje się.
Dajcie, bracie, kubeł wody:
ręce myć, gębę myć,
suknie prać — nie będzie znać;
chce mi się tu na Weselu
żyć, hulać, pić —
jeno ta plama na czole…
Skąd te skojarzenia z jednym z najfatalniejszych epizodów polskiej historii, gdy przeżynanie piłą, wyłupywanie oczu i palenie żywcem było na porządku dziennym – a Polacy zrobili to Polakom? Nie mogę ich od siebie odegnać, obserwując, jak pomiędzy dwiema stronami politycznego sporu rośnie już nie rezerwa, niechęć, ale po prostu nienawiść. Co ważne – rośnie nie od góry, ale od dołu. Na razie – i oby jak najdłużej – czysto, rzec by można, platoniczna.
Owszem, to asocjacje bardzo daleko idące. Tak, w czasie galicyjskiej rzezi „inni szatani byli tam czynni”, jak w „Chorale” napisał Kornel Ujejski. Szela bez wątpliwości działał z austriackiej inspiracji. Ale punkty wspólne są.
Rabacja nie mogłaby się odbyć, gdyby nie autentyczna niechęć galicyjskich chłopów do galicyjskiej, a w swej istocie polskiej szlachty. Niechęć nie powodowana nawet racjonalną oceną własnej sytuacji, ale zwykłą zawiścią, że „pany majom wincyj”. To na niej „inni szatani” się pożywili.
Jak jest dzisiaj? Opozycja – poza próbującym rozpaczliwie zachować zdrowy rozsądek ugrupowaniem Pawła Kukiza – nie bawi się już w żadne subtelności. Nie próbując utrzymać choćby śladowego kontaktu z rzeczywistością, bredzi o zamachu stanu i „reżimie”, choć w każdym reżimie naprawdę autorytarnym dawno już nie byłoby mowy o masowych antyrządowych demonstracjach, a Petru ze Schetyną i Gasiuk-Pichowicz nie objeżdżaliby mediów, ale łupaliby piaskowiec w jakimś kamieniołomie lub, w najlepszym razie, wyrabiali buty dla dzielnych reżimowych wojaków. Jak to się przytrafiło Michaiłowi Chodorkowskiemu w Rosji.
Mateusz Kijowski opowiada, że jest podsłuchiwany, choć dowodów na to nie ma, ale on i tak swoje wie. Wszak reżim tak dzielnego i groźnego bojownika o wolność i demokrację podsłuchiwać musi. Biuletyn opozycji, „Gazeta Wyborcza”, toczy debatę o tym, w jaki sposób posprzątać Polskę po upadku kaczystowskiej dyktatury – czy wsadzić do więzienia wszystkich jak leci, czy może jednak odejść od odpowiedzialności zbiorowej. Tomasz Piątek pisze: „Komunistom wiele wybaczono za to, że bez oporów zrzekli się władzy absolutnej. Tworzyli sobie jakieś spadochrony, ale w końcu zdali się na łaskę i niełaskę demokracji. W ten sposób pomogli ją wprowadzić. Takiego wybaczenia nie może być dla pisowców. Oni wzięli w swoje ręce demokrację i ją zepsuli. A teraz zastępują ją autorytaryzmem. Powinni zapłacić” (wyjaśnijmy gwoli uczciwości, że Piątek ma na myśli karę finansową, zatem słowo „zapłacić” należy traktować dosłownie). Tak więc, jak widać, organ z Czerskiej w przerwach pomiędzy zwolnieniami kolejnych swoich dziennikarzy, debatuje o tym, czy pisowcy są gorsi niż komuniści czy może jednak tylko tak samo źli. Wydaje się wygrywać pierwsza opinia.
O tym, co można przeczytać w sieci na profilach zaprzysięgłych kodowców, nawet nie wspominam, bo często istnieje wątpliwość, czy mamy do czynienia z osobami w pełni władz umysłowych.
Mają oczywiście rację ci, którzy wskazują, że opór części elit przeciwko obecnej władzy jest szaleńczy, wręcz histeryczny. Problem w tym, że pod względem emocji obie strony coraz bardziej wydają się własnym lustrzanym odbiciem.
Beata Mazurek, która śmiało mogłaby powalczyć o tytuł najgorszego partyjnego rzecznika wszech czasów, stwierdza, że Ryszard Petru jest zdrajcą, bo podobno doprowadził do wczorajszej debaty o Polsce w Parlamencie Europejskim (czwartej od objęcia władzy przez PiS). Wtóruje jej zapalczywie prof. Pawłowicz. Normalny element politycznego teatru, który stosował również PiS, staje się zatem powodem, aby określić polityka (obojętnie, co o nim poza tym myślimy) najgorszym możliwym słowem. Przez co słowo to traci swój ostateczny charakter, zarezerwowany dla przypadków najbardziej złowrogich, wtrącając je bezpowrotnie w otchłań hańby – dla Ponińskich i Jaruzelskich. Zdrada staje się nagle – ot, zwyczajną polityczną farsą, którą może odstawiać jakiś tam Petru. Ale o tym ani Mazurek, ani Pawłowicz wydają się nie myśleć. Może tego po prostu nie rozumieją.
Gdy Jarosław Kaczyński wypala 13 grudnia, że PiS „uporządkuje działania opozycji”, zwolennicy tej partii dzielą się w sieci swoim entuzjazmem, pisząc, że nareszcie trzeba z opozycją zrobić porządek. Na prośbę jednego z dziennikarzy o wyjaśnienie, co lider PiS miał na myśli, Joachim Brudziński kpiąco oznajmia, że chodzi o otoczenie opozycji miłością.
Kto prowadzi życie usieciowione, musiał zauważyć, że mamy do czynienia z całkiem nowym poziomem rozemocjonowania. Sieć buzuje od resentymentów, żądzy zemsty (w przypadku wielbicieli PiS – za minione osiem lat; w przypadku przeciwników – za jego wygraną i dotychczasowe rządy), odwetu i wzajemnej pogardy. Twardy elektorat partii rządzącej wyspecjalizował się ponadto w śledzeniu nienależytego entuzjazmu dla władzy, ze szczególnym uwzględnieniem własnego obozu politycznego. Najgorszym wrogiem stają się ci, którzy ośmielają się z pozycji konserwatywnych wskazywać jej niedostatki, potknięcia, głupie pomysły. Są tępieni znacznie zawzięciej niż zwolennicy drugiej strony. Mniej dostaje się Schetynie, Kopacz i Petru razem wziętym niż jednemu Ujazdowskiemu. Wszak rewolucja nie zna kompromisów. Owszem, wiem, że internet nie jest reprezentatywny, ale nie mówimy tu o marginesie – mówimy o osobach, występujących z imienia i nazwiska, a jeśli nawet nie, to obecnych w wirtualnym świecie od lat pod doskonale rozpoznawalnymi nickami. To nie są przypadkowe trolle internetowe.
Wróćmy do złowrogo i przesadnie być może brzmiących skojarzeń z galicyjską rabacją. Dla obu stron sporu na poziomie polityków to w dużej mierze spektakl, w którym odgrywają z pełną świadomością i często cynizmem swoje role, choć i autentycznych emocji tam nie brak. Na podniecaniu sporu korzystają i jedni, i drudzy. Tak im się przynajmniej dzisiaj wydaje, bo to oczywiście perspektywa nie tylko krótka, ale i beznadziejnie partyjniacka – nie państwowa. Nie biorą jednak pod uwagę, że teatr, który odgrywają, jest przez wielu traktowany śmiertelnie poważnie, bez najmniejszego dystansu. Że ogromna – jaka dokładnie, pozostaje zagadką – liczba Polaków uważa plemienny podział nie tylko za realny, ale za słuszny i potrzebny.
Nie spodziewam się, żeby jedni rzucili się na drugich z kosami, nożami czy pałkami. Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. I 11 listopada, i 13 grudnia obyło się bez poważnych incydentów, co pokazuje, że albo nie ma na razie potencjału do fizycznego tępienia „tych drugich”, albo w ostatniej chwili włącza się jednak zdrowy rozsądek, albo po prostu policja jest bardzo skuteczna. Ale mentalna rabacja galicyjska już trwa, z tą różnicą w stosunku do pierwowzoru, że inaczej niż w 1846 roku, gdy chłopi zarzynali, a ziemianie byli zarzynani, tu obie strony wyrzynają się wzajemnie. I, co gorsza, obie wydają się tym absolutnie uszczęśliwione.
Chce się państwu żyć w takiej Polsce? Bo mnie, prawdę mówiąc, średnio.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.