Przypomniałem sobie tę historyjkę, gdy Mateusz Morawiecki oznajmił nagle, że temat jednolitego podatku został zamknięty. Wicepremier, minister rozwoju, finansów (i może czegoś jeszcze, co mi umknęło) stwierdził, że rząd doszedł ostatecznie do wniosku, iż podatek w takiej formie byłby niekorzystny dla przedsiębiorców i dlatego prace nad nim zostają zakończone. Tematu nie ma.
W zasadzie należałoby się cieszyć – i zapewne cieszy się wielu spośród tych, dla których jednolita danina oznaczałaby podwyższenie obciążeń, bo przecież w jej ramach miała zostać wprowadzona rozbudowana progresja podatkowa. Cieszą się także ci, którzy niespodziewanie zostaliby, z roku na rok, włączeni na siłę do ZUS-owskiego systemu, wpłacając do czarnej dziury duże pieniądze, zamiast, jak dotąd, odkładać je samemu i tak zabezpieczać sobie przyszłość. Dotyczy to głównie wolnych zawodów.
Wiadomość nie jest zatem zła. Tylko nie bardzo wiadomo, po co przez dziesięć miesięcy kolejni ministrowie przedstawiali kolejne wersje rewolucyjnych pomysłów podatkowych, wprowadzając kompletny chaos informacyjny i tworząc atmosferę niepewności, dotyczącą nie tylko przedsiębiorców, ale także zwykłych podatników. Prym wiódł tutaj minister Henryk Kowalczyk, który sprawiał wrażenie, jakby jakaś czysto fizjologiczna przypadłość nie pozwalała mu nawet przez kilka dni nie wypowiadać się publicznie. Jego obsesyjna potrzeba dzielenia się z opinią publiczną mglistymi informacjami o przebiegu prac nad jednolitym podatkiem została stłumiona za sprawą nacisków Morawieckiego dopiero jakieś dwa miesiące temu. Swoje dokładali i Paweł Szałamacha (jeszcze jako minister finansów), i Mateusz Morawiecki, i Beata Szydło, i Jacek Sasin jako szef sejmowej komisji finansów. Wersje zmieniały się niemal co tydzień, pojawiały się sprzeczne komunikaty, nie tylko co do kształtu, ale także co do samego wejścia jednolitej daniny w życie. Wszystko to było mocno podlane socjalistyczną i równościową retoryką. Jednolita danina miała uderzyć w „bogaczy” (czytaj: średniaków) i przychylić nieba najbiedniejszym.
Można by uznać, iż był to po prostu klasyczny balon próbny, a że reakcja była w większości nieprzychylna, rząd się z pomysłu wycofał. Można by, gdyby nie – po pierwsze – zdecydowane zachwalanie pomysłu przez Kowalczyka czy Sasina i przedstawianie go jako ostatecznego środka zaprowadzenia tak zwanej sprawiedliwości społecznej, czyli po prostu wcielenia się przez państwo w rolę Janosika, odbierającego „bogatym”, żeby dać „biednym”. I po drugie – gdyby nie konflikt na zapleczu rządu. Przeciwko planom ministra Kowalczyka – przynajmniej w takiej postaci, w jakiej je przedstawiał – walczyła frakcja liberalna, do której zaliczają się między innymi wicepremier Jarosław Gowin czy wiceminister pracy Bartosz Marczuk. Być może zdawali sobie sprawę, że Kowalczyk planuje podatkowy armagedon. Jeden z ekspertów ekonomicznych po spotkaniu grupy roboczej z ministrem określił go w rozmowie ze mną słowem mało parlamentarnym, sugerując, że jego wiedza o systemie podatkowym i finansach państwa jest, mówiąc najdelikatniej, niedostateczna. A mówiąc konkretniej – że pan minister Kowalczyk miał nawet problem z rozróżnieniem podstawowych pojęć.
Wygląda to wszystko cokolwiek niepoważnie. Osiem lat w opozycji to naprawdę wystarczająco wiele czasu, żeby dopracować pomysły na reformę systemu podatkowego. Szczególnie że istniały gotowe propozycje, takie jak projekt Centrum im. Adama Smitha, którym jego analitycy próbują nadal zainteresować kręgi rządowe. Chyba bez większego skutku, a szkoda, bo to pomysł na prosty i klarowny 25-procentowy podatek liniowy, bez żadnych dodatkowych obciążeń i składek.
Można oczywiście powiedzieć, że, będąc w opozycji, nie ma się dostępu do wszystkich danych o gospodarce, więc nie wie się, co można wprowadzić, a czego nie. Zgoda, tylko że PiS nie miał w ogóle gotowej koncepcji, nawet ramowej.
Można też powiedzieć, że to przecież dobrze, że partia rządząca wycofała się pod naciskiem z kiepskiego pomysłu. Oczywiście – to dobrze. Tyle że ten pomysł nie został przedstawiony w skończonej i jasnej postaci do konsultacji, w wyniku których zaniechano jego realizacji. Dyskusja o nim obracała się w większości w sferze domniemań, spekulacji, półsłówek i pokrzykiwań posła Sasina o sprawiedliwości społecznej.
Tak jak w przypadku restrykcji wobec dziennikarzy w Sejmie, w wypadku jednolitej daniny mieliśmy do czynienia z całymi miesiącami bicia piany po to tylko, żeby wszystko zostało po staremu. I mimo że ów status quo jest lepszy niż to, co rząd chciał nam zafundować, to jednak zadziwia, ile trzeba było się nawysilać i nakombinować, żeby wszystko zostało po staremu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.