Jednym z podstawowych mechanizmów, które sprawiają, że ludzie mobilizują się wokół jakiejś idei czy ruchu, nie musi być wcale jego pozytywne przesłanie, ale poczucie urażonej godności, lekceważenie, brak wysłuchania. Myślę, że to w dużej mierze przyczyny sukcesów, które odnosi Komitet Obrony Demokracji. Jego liderzy wręcz zachłystują się każdą przesadną i radykalną oceną przeciwników. Mam niekiedy wrażenie, że ich strategia sprowadza się do tego, by prowokować polityków PiS do ostrych wypowiedzi, które potem zostają uznane za słowny atak, przejaw brutalności i nonszalancji władz.
Po jakie licho prof. Andrzej Zybertowicz porównuje ruch KOD-owców do wojny hybrydowej, jaką Rosja prowadzi(ła) na Ukrainie, dalibóg nie wiem. Media przedstawiają jego wypowiedzi nie jako prywatne opinie naukowca, ale widzą w nich niemal oficjalny głos rządu lub prezydenta. Podobne błędy zdarzały się wcześniej Jarosławowi Gowinowi czy Witoldowi Waszczykowskiemu. Ten pierwszy uznał, że najważniejszym elementem biografii szefa KOD jest jego pochodzenie, ten drugi w jednym zdaniu potrafił połączyć przeciw sobie rowerzystów i wegan.
Gorzej, jeśli taki sposób uprawiania polityki przenosi się na sprawy zagraniczne. Klasycznym przykładem takiego chlapania językiem, które przynosi opłakane rzeczywiste skutki, jest sprawa Komisji Weneckiej. Po jakie licho szef dyplomacji wyrwał się i poprosił ją o wydanie opinii? Czyżby sam nie zrozumiał, o co toczy się gra? Z góry przecież było wiadomo, że wewnętrzne zmiany, które prowadzi rząd, muszą spotkać się albo z dystansem, albo po prostu z niechęcią dużej części obserwatorów. Wzmocnienie podmiotowości i suwerenności Polski wcale nie musi być w interesie pozostałych graczy. A skoro już błąd został popełniony, to nawarzone piwo należy wypić. Pomysł, żeby besztać komisję za „przeciek” do mediów i jednocześnie domagać się odsunięcia wydania przez nią opinii, wydaje mi się cokolwiek, jak by to powiedzieć, ekstrawagancki.
Doprawdy, osobliwa to maniera, by najpierw mówić, potem myśleć. © ℗