Wiele się zmieniło w Korycinach, które Mirosław Angielczyk pamięta z dzieciństwa. Na przykład podejście ludzi do ziół. To prawda, że zioła wracają ostatnio do łask, że naparów, herbatek i innych produktów na ich bazie jest coraz więcej na półkach w marketach, ale kiedyś były niemal w każdym domu – przechowywane w kredensach, zawieszone na ścianach, suszone na poddaszach. – Nie do pomyślenie było – skoro wspominamy czasy mojego dzieciństwa, to musimy się cofnąć o jakieś 50 lat – by ktoś wracając z pracy przy sianie, przeszedł obok ziół i nie zabrał ich do domu. Nie uchodziło minąć dziurawca, krwawnika, kobylaka czy piołunu i się po niego nie schylić – wspomina Mirosław Angielczyk. – Podejście do ziół było inne niż do upraw. Zioła traktowano jako dar Boży, bo nie siało się ich ani nie wkładało pracy, by wzeszły, a ludzie z nich korzystali. Towarzyszyły człowiekowi od pierwszych dni życia, gdy noworodki kąpano w macierzance, aż do końca, gdy do trumny wkładało się wianuszek z koniczyny polnej albo kocanki, które wysuszone wyglądają prawie identycznie jak świeże, co miało symbolizować nieśmiertelność duszy – dodaje.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.