„Jako żołnierzowi, który w jeździe całe życie służył, mówić mi tego nie wypada, ale owoż dzisiaj wszędzie piechota a armaty grunt” – powiadał Pan Wołodyjowski (młodszym wyjaśniam, że to postać z Trylogii Henryka Sienkiewicza, którą inspirował się Andrzej Sapkowski, pisząc „Wiedźmina”; najmłodszym – że ten bohater popularnej gry pierwotnie był bohaterem opowiadań i powieści). Czuję się podobnie, gdy jako dziennikarz, który wielką część swej aktywności poświęcił telewizji i wciąż w niej występuje, muszę przyznać – telewizja się kończy. Marnieje z roku na rok, jej wpływ na ludzi się zmniejsza, a telewizyjny rynek topnieje jak góra lodowa, którą oceaniczne prądy znoszą w okolice równika. I czasy, gdy ten, kto na owym rynku dominował, mógł regulować nastroje, sympatie i poglądy mas z łatwością przypominającą programowanie pralki automatycznej, nigdy już nie wrócą.
Oczywiście, nic się nie dzieje z dnia na dzień, proces trwa od dawna i trwać będzie jeszcze długo, rozpływający się ajsberg „Titanica” już może nie zatopi, ale mniejsze statki wciąż muszą nań uważać. Ale są nieomylne sygnały przesilenia. Podam dwa, oba będące sukcesami TVP – jubileuszowy koncert Jana Pietrzaka (nie ten w Opolu, ten wcześniejszy) i powrót teleturnieju „Koło Fortuny”.
Koncert Pietrzaka, ku nieopisanemu zawodowi salonu, okazał się hitem sobotniego wieczoru. TVP wygrała dzięki niemu w liczbach bezwzględnych z konkurencją, czym się, oczywiście, zasłużenie pochwaliła. Tylko że do owego zwycięstwa wystarczyło zaledwie około 1,5 miliona widzów. Dla mnie to była wiadomość szokująca – półtora miliona? W sobotę wieczorem? Za moich czasów, że się tak po zgredowsku wyrażę, lider sobotniego pasma miał 5 czy nawet 7 milionów, a wynik poniżej 3 na jednej z głównych anten był uważany za klapę! Oczywiście, widownia dawniej dzielona pomiędzy TVP, Polsat i TVN dziś rozprasza się na szereg kablówek, ale jestem pewien, że jakby nie liczyć – zmalała ona zastraszająco.
Podobnie liderem swego pasma i hitem okazał się wznowiony po bodaj dwudziestu latach teleturniej „Koło Fortuny”. I nie jest to jedyny przykład udanego powrotu na antenę starego „brandu”. Mamy też przecież różne „milionerów” czy „tańce z gwiazdami”, ciągnięte od kilkunastu lat, zajeżdżone do cna, a wciąż oglądane. Co z tego wszystkiego wynika? Nie trzeba Sherlocka Holmesa: jeśli opłaca się sięganie po nazwiska i tytuły, które w grupie wiekowej 40+ kojarzą się z młodością, a programy znane i przewidywalne do urzygu mają większą oglądalność niż te zdolne czymś zaskoczyć, to znaczy, że widownia telewizji nie tylko bardzo zmalała, ale bardzo się zestarzała.
W parze z tym idzie polaryzacja kanałów newsowo-publicystycznych. I TVN24, i TVP Info słupki spadają, gdy starają się być merytoryczne, a rosną wtedy, kiedy bez żenady i pozorowania obiektywizmu łoją partyjną propagandą, im ostrzej, tym lepiej. Najwyraźniej, ludzie, którzy chcą sobie wyrobić zdanie, a w każdym razie nie mają go wyrobionego, po prostu przestali telewizję oglądać, szukają informacji i opinii gdzie indziej (wiecie, gdzie?). Przed telewizorami pozostały tylko „żelazne elektoraty”, które oczekują po telewizji zaspokojenia ich potrzeb emocjonalnych, czyli – scusate – napierdalania wrogów równo z trawą, demaskowania ich, poniżania, robienia sobie z nich jaj i przekonywania przekonanych oraz utwierdzania utwierdzonych w poczuciu jedynej słuszności. To zupełnie inaczej, niż kiedyś, kiedy potęga telewizji na tym właśnie się zasadzała, że oddziaływała ona na widza niepolitycznego – pozakorowo, niewerbalne, budząc w nim nieodparte skojarzenia i warunkując odruchy – na przykład, że prawica czy Kościół to jednak obciach i coś śmiesznego, a obóz rządzący, niech tam sobie mówią co chcą, zawsze przynajmniej ludzie na poziomie i nie ma wstydu przed Ojropą.
Czy zauważyliście Państwo – pytam tych bliższych mi wiekiem – że w reklamach coraz więcej gwiazd, które zupełnie z niczym się nie kojarzą i nikogo nie przypominają, w ogóle człowiek ich w życiu nie widział? Ponieważ słabo śledzę celebrycki półświatek, nie od razu się domyśliłem, że to po prostu gwiazdy internetu, różnego rodzaju blogerzy i blogerki. Spytałem córkę – potwierdziła, z niejakim zdziwieniem, że można ich nie znać. Ale córka telewizji nie ogląda bodaj od czasu, jak wyrosła z „Mini-mini”.
Tak, wiem, że odkrywam Amerykę w konserwach (ale jest wiele takich spraw, o których człowiek niby wie od dawna, ale dowiaduje się o nich nagle – na przykład cholesterol): rolę „piechoty i armat” przejął internet. Czyli gra o rząd dusz toczy się już według nowych, innych zasad. A co najlepsze – nie do końca jeszcze wiadomo, jakich. Ludziom ukształtowanym w kulturze telewizyjnej wydaje się, że internet to taka sama telewizja jak telewizja, tylko na ekranie notbuka lubo smarciaka – przenoszą więc telewizyjne ględzenie do sieci i robią kolejne spektakularne klapy. Jak Tomasz Lis, którego internetowe rozmowy o tym, jak straszny jest PiS, ogląda na strimie, według licznika, około czterdziestu, czasem nawet czterdziestu pięciu osób. Ekran notbuka czy smarciaka ma inną głębię, oglądanie z internetu inny tajming niż oglądanie z telewizora, innymi walorami trzeba zaatakować podświadomość juzera, żeby go ściągnąć i przytrzymać. Tak, ktoś powie, że przecież wielki sukces, jakim było „Ucho prezesa”, to w sumie filmik telewizyjny – wydaje mi się jednak, że to wyjątek, i że ten sukces osiągnięty został nie dzięki, a pomimo „telewizyjności” skeczów. Zresztą, tak długofalowo, ile trzeba kasy i wysiłku, żeby nakręcić coś wedle kryteriów telewizyjnych „przyzwoitego” – a potem ma się podobną liczbę odtworzeń, albo i mniej, niż sepleniąca panienka nagrywająca z pozoru zupełnie porypane i bezsensowne nawijki albo czynności komórką, na tle gołej ściany i przy najprostszym oświetleniu?
Nie będę udawał, że rozumiem reguły sukcesu, czy bodaj tylko przetrwania, w necie. Gdybym wiedział, zarobiłbym kupę pieniędzy i nabiłbym sobie niesamowitą popularkę, podczas gdy prawdopodobnie w jednym i drugim wyręczy mnie kto inny. Ale przyszła mi do głowy pewna myśl. Przyszła mi do głowy w kinie, na pełnometrażowym filmie, ale podzielę się nią tutaj, bo był to film, na który zaciągnęła mnie córka, stanowiący wyprowadzenie z netu serialu dla nastolatków.
Bardzo pouczająca sprawa. Polski, oryginalny serial o szkolnych przygodach grupy uczniów, pełna profeska, zrobiony wyłącznie do sieci i nie dystrybuowany podobno w żaden inny sposób, ma na jutubie trzydzieści parę odcinków, po dwa, dwa i pół miliona odtworzeń – wiecie w ogóle, co oglądają wasz nastoletnie dzieci? – i najwyraźniej nie przynosi deficytu, skoro jego producenci zrobili z tymi samymi nastolatkami pełnometrażowy film kinowy, tym razem o wakacjach.
Nie będę się wdawał w szczegółowe recenzje, zresztą widownia serialu raczej mnie nie czyta, a moi czytelnicy nie są targetem współczesnej wersji „Marka Piegusa” (bo okiem zgreda-polonisty tak to wygląda, oczywiście z zastrzeżeniem, że w „Marku Piegusie” prześladujący bohaterów szwarccharakter nie mógłby się nazywać „Tajemniczym Zajebywaczem”, a dowcipy z podtekstem seksualnym odpadały z założenia – ale jakie czasy, taka „Podróż za jeden uśmiech”). Uderzyło mnie jedno, że bardzo młodzi ludzie, którzy wcielili się w główne role, niewątpliwie amatorzy, grają lepiej, niż zdecydowana większość zawodowych aktorów z tzw. telenowel, emitowanych przez główne stacje TV. Poważnie!
Umiem to wytłumaczyć tylko w jeden sposób – po prostu, o obsadzie musiał naprawdę zadecydować casting. Nie taki „casting”, jak w filmie i telewizji, że się „przesłuchuje” setki osób, bo produkcja płaci firmie go przeprowadzającej od łebka, a obsada jest i tak z góry ustawiona po linii wymiany usług sitwowo-korupcyjno-politycznych, względnie erotycznych. Nie, najwyraźniej rzeczywiście wybrano ludzi utalentowanych, pod kątem zrobienia jak najlepszego filmu, a nie wyważenia sił w skomplikowanej plątaninie układów. Dotyczy to zresztą nie tylko obsady. Produkcja internetowa wydaje się wolna od wszystkich zmór, trapiących ociężałe medialno-rozrywkowe koncerny: choroby kupowania „formatów” i „praw” (doskonałej skądinąd formy dojenia nieruchawych gigantów przez ich własny menadżment, bo zwykle transakcje odbywają się przez łańcuchy pośredniczących spółek-krzaków), nieruchawości zarządzania, biurokratyczej sklerozy „podwieszeń”, „dupochronów” i „podkładek”. Ale w telewizji jest to wszystko nieuniknione, bo przecież nikt nie może sobie założyć telewizji ot, tak, to rynek (jeśli w ogóle „rynek”) ściśle zamknięty, zarządzany przez oligopol wielkich graczy, ściśle koncesjonowany i kontrolowany politycznie, na który nikt nowy nie wejdzie.
Można więc w całej tej sytuacji dostrzec zwycięstwo wolnego rynku, który wciąż jeszcze panuje w internecie, nad regulowanym. Dzielnych pirackich fregat nad galeonami zamordystycznej monarchii. A to zawsze cieszy!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.