Za kulisami „godności pracownika”
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Za kulisami „godności pracownika”

Dodano: 
Konferencja NSZZ "Solidarność" dotycząca zakazu handlu w niedzielę
Konferencja NSZZ "Solidarność" dotycząca zakazu handlu w niedzielę Źródło: PAP / Jakub Kamiński
Prawo i Sprawiedliwość ma kolejny problem – zakaz handlu w niedzielę. Wykręcało się od spełnienia tej obietnicy, którą dało podczas wyborów związkowcom, przez prawie dwa lata – co skądinąd świadczy, że są w partii rządzącej ludzie rozumni, zdający sobie sprawę, iż ten głupi pomysł będzie PiS kosztował znacznie więcej, niż „konwalidacja” Trybunału Konstytucyjnego za pomocą legislacyjnego cepa i wszystkie razem wzięte starania „ulicy i zagranicy”. Ale widać sprzyjająca dotąd władzy bezwarunkowo „Solidarność” jakoś mocniej ją docisnęła, albo sukcesy gospodarcze i sondażowe władzę uśpiły, albo jedno i drugie razem wzięte zaowocowało kalkulacją „lepiej zjedzmy tę żabę teraz, póki sondaże dobre, a do wyborów daleko”. W każdym razie kolejny wylobbowany gnieciuch legislacyjny po „aptece dla aptekarza” dostał właśnie od kierownictwa PiS zielone światło. Dla zachowania pozorów przyzwoitości przysłonięto je krygowaniem się, że może na razie jeszcze nie każda niedziela, tylko co druga – ale to oczywiście niczego nie zmienia.

Sprawcza rola „Solidarności” jest tu dla wszystkich oczywista, a mechanizm prosty i każdy powinien go rozumieć. Ale zawsze warto raz jeszcze objaśnić.

Związki zawodowe istnieją po to, żeby załatwiać różne sprawy dla swoich członków. Generalnie, żeby mogli mniej pracować, a więcej zarabiać. Teoretycznie ma się to dziać kosztem pracodawców, w praktyce przeważnie dzieje się kosztem pracowników – tych, którzy do związków nie należą, którzy pracują w słabszych branżach, tych wreszcie, którzy pracy nie dostaną, bo związki załatwiły nieusuwalność z etatów swoim członkom. No i oczywiście kosztem konsumentów, na których pracodawca przerzuca koszt związkowych rewindykacji – chyba, że działa na wolnym rynku, bo wtedy przekroczenie pewnego poziomu cen grozi mu bankructwem.

Przykładem modelowym sukcesu związków jest branża energetyczna – do pewnego momentu w 100 proc. państwowa, potem w ramach wielkiej wyprzedaży masy upadłościowej po PRL oddana zachodnim koncernom, ale w drodze sprzedaży lokalnych monopoli, a więc nadal całkowicie uwolniona spod jakichkolwiek mechanizmów rynkowych. Związki jeszcze za poprzedniego PiS-u załatwiły zatrudnionym tam praktycznie dożywotnie gwarancję zatrudnienia za duże pieniądze, a w niektórych firmach nawet coś na kształt jego dziedziczenia (frajerzy, skazani na monopolistycznego dostawcę, zapłacą). Inny przykład to karta nauczyciela, dzięki której wciąż nie można oczyścić z tego ważnego dla społeczeństwa zawodu z peerelowskich „pedagogów”, którzy przed laty poszli uczyć dzieci tylko dlatego, że byli za głupi na cokolwiek innego.

Nie chcę krytykować związków w czambuł – ich zbójeckie prawo wyciskać dla swoich ludzi tyle, ile tylko wycisnąć się da. Ich pazerność i egoizm bywa skuteczną przeciwwagą dla pazerności i egoizmu menadżmentu, zwłaszcza tego „maksymalizującego zyski” wielkich koncernów. Każdy przyzna, że lepiej mieć na dzielnicy dwie rywalizujące ze sobą mafie, niż jedną zwycięską. Ale też każdy przyzna, że nawet jeżeli, nie ma co udawać, że mafia to coś fajnego. A w istocie zawodowi związkowcy wyduszający ze społeczeństwa różne haracze dla swoich członków od osiłków szantażujących na przykład restauratorów różnią się tylko skalą i metodami działania.

Dziś jednak związki – także „Solidarności” – są cieniem samych siebie z lepszych lat. Tradycyjne źródła ich potęgi, tak zwane „silne branże”, mocno podupadły, a na dodatek nasi związkowcy nie okazali tak cwani jak zachodnioeuropejscy i nie uniemożliwili w porę tworzenia kolejnych związków, konkurencyjnych wobec tych już istniejących. W efekcie w przeciętnej kopalni działa dziś kilkanaście związków, co wszystkie je czyni mało skutecznymi.

Głównym zasobem „Solidarności” stali się w ten sposób nie robotnicy wielkoprzemysłowi, ale pracownicy sklepów. I dla nich właśnie – rzecz zrozumiała – związek musi coś zrobić. „Coś”. Coś, co przekona ich, że warto należeć i płacić składki. I że warto należeć właśnie do „Solidarności”, a nie do innego związku, i jej, a nie nikomu innemu, płacić. Bo inaczej erozja historycznej marki pójdzie jeszcze dalej i w końcu wszystkich tych komisji regionalnych i krajowych czy sekretariatów zwyczajnie nie będzie miał kto utrzymać.

Cała sprawa jest dowodem, że „Solidarność” jest dziś bardzo słaba tam, gdzie związek zawodowy powinien być silny – ale za to silna tam, gdzie być silny nie powinien. To znaczy: jest słaba w negocjacjach z pracodawcą. Gdyby była silniejsza, po prostu wymusiłaby na marketach układy zbiorowe, dodatkowe pieniądze za nadgodziny czy coś takiego. Co zresztą mieściłoby się w ramach mniej więcej uczciwej gry. Ale na to jest zwyczajnie za cienka, zwłaszcza, że przeciwnikiem w tej grze są firmy silne, duże, dobrze zorganizowane, zwykle z mocnym działem prawnym.

„Solidarność” sięgnęła więc po jedyny posiadany atut: wpływy polityczne. Historia wiąże ją z PiS, przez wiele lat jej faktycznym szefem był przecież jako wiceprzewodniczący śp. Lech Kaczyński. Nie była w stanie załatwić swoim członkom lepszych warunków pracy – za to jest w stanie załatwić im ustawowy zakaz handlu w niedzielę. Czy on akurat jest tym, czego pracownicy marketów pragną, nie wiem, ale związkowcy z „Solidarności” najwyraźniej w to wierzą.

Taki zakaz jest głupi, o czym wielokrotnie pisałem, i nie chce mi się po raz kolejny wyliczać dowodzących tego argumentów. Dowodem samym w sobie jest fakt, że jego zwolennicy zamiast rzeczowo argumentować, starają się przeciwników zahukać moralnie – przywracamy godność pracownikom, panie tego, czas razem z rodziną, i tak dalej. To tania demagogia – nikt nikogo do pracy w handlu nie zmusza, zresztą niby jak, skoro mamy obecnie w Polsce najniższe bezrobocie od 27 lat, i jeśli wolne niedziele są dla kogoś bardzo ważne, może sobie znaleźć inna robotę. A tak czy owak, wielu jest ludzi, którzy rodzin nie mają albo nie lubią z nimi przebywać i chcą sobie w niedzielę dorobić, czego zakazywanie im nie daje się usprawiedliwić.

Sięgnięto też, i to dla mnie najbardziej odrażające, po argumentację religijną. Uważam to za nadużywanie imienia Bożego nadaremno, co, przypomnę związkowym pobożnisiom, jest penalizowane drugim bożym paragrafem. Obłuda tu aż cuchnie, i to na wielu poziomach. Jeśli interpretowany rygorystycznie Dekalog ma być argumentem prawnym, to PiS powinien również zakazać rozwodów i wprowadzić kary za cudzołóstwo, a także na przykład za bluźnierstwo; a nawet jeśli a całego Dekalogu ma pozostać tylko przykazanie trzecie, to i wtedy należałoby na niedzielę zatrzymać całe państwo, a nie tylko niektóre sklepy. Dlaczego przykazanie ma dotyczyć tylko sprzedawcy w markecie (którego, powtórzę, nikt nie zmuszał się akurat tam zatrudniać – widziały gały co brały) ale już nie sprzedawców w małych sklepach czy na stacjach benzynowych, kelnerów, aktorów, bileterów, ratowników na basenach, kierowców autobusów, towarzyszy sztuki drukarskiej etc. etc.? Odwoływanie się dla załatwienia interesów zawodowych związkowców do Dekalogu jest równie obłudne, jak odwoływanie się do niego przez Angelę Merkel w europarlamencie, gdy dla partykularnych interesów Niemiec i Eurokracji usiłowała wmusić państwom środkowej Europy relokowanych imigrantów.

Czy sami „bronieni” w ten sposób przez „Solidarność” i zlobowany przez nią PiS będą z zakazu handlu zadowoleni – nie wiem. Moim skromnym, większość z nich będzie myśleć portfelami, i fakt, że się zaangażuje iluś tam trolli wklejających w necie przekaz „bardzo się cieszę, że będę mogła spędzić niedzielę z rodziną, zakupy nożna zrobić w inne dni”, raczej na to myślenie nie wpłynie. Natomiast jestem pewien, że te tłumy, które od lat wypełniają co niedzielę niezliczone rozsiane po Polsce galerie handlowe, tłumy przyzwyczajone, że niedzielna wyprawa w miejsce, gdzie są i zakupy, i kino, i rozrywki (świetny esej o tym napisał mój promotor, prof. Roch Sulima, w swej „Antropologii codzienności”) – na pewno PiS za ten numer nie pokochają.

Jestem też pewien, że wszystkie moralne szantaże, stosowane przez obrońców „zmuszanych do pracy w niedzielę” spłyną po nich (bez żadnych aluzji do nazwisk) jak woda po kaczce, a już szczególnie nie przekona ich argument, że galerie handlowe zabrano im słusznie, bo tak jest w Niemczech. Trzeba być idiotą, żeby nie rozumieć, że gdyby Polacy chcieli, by było u nas jak u Niemców, to mielibyśmy teraz trzecią kadencję rządów PO.

Nie twierdzę, że sprawa ma wielkie znaczenie. W rachunku mniejszego zła, jakiego dokonuje wyborca, na razie nie przeważy. Choć, kropla po kropli, irytacja takimi decyzjami władzy gdzieś tam się zbiera i kiedyś może okazać się większa od wdzięczności za „500+” tudzież inne zyski, które dostrzega w rządach PiS „człowiek prosty”.

Ale uczciwość publicysty każe powiedzieć jasno, że PiS po raz kolejny dał ciała lobbystom, jak ze wspomnianymi aptekami. I tyle.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także