Jeśli ktoś liczył, że zmiana u władzy otworzy drogę do obiecanego przez Tuska „pojednania”, a przynajmniej jakiegoś wyciszenia, uspokojenia czy ucywilizowania wściekłej plemiennej wojny – a sondaże zdają się wskazywać, że takie nadzieje ożywiały kilka milionów wyborców Trzeciej Drogi i Konfederacji – to już pierwsze posiedzenie Sejmu musiało go otrzeźwić. Pokazało ono, że nowy-stary premier Donald Tusk inspiruje się raczej stalinowską formułą „im bliżej pełnego zwycięstwa, tym bardziej walka klas musi się zaostrzać”. I nie chodzi tu wcale, jak to weszło w potoczne myślenie komentatorów i zaangażowanych partyjnych kibiców, o rozliczenia i zemstę. Rozliczenia i zemsta to tylko narzędzia do osiągnięcia ważniejszego politycznego celu: odbudowania hegemonii Tuska w obozie lewicowo-liberalnym, a wobec jego obecnej pozycji – w kraju. Fakt, że Tusk musiał się cofnąć z drogi, którą podążał niemal do ostatniej chwili przed wyborami, zrezygnować z „jednej listy”, z wepchnięcia Hołowni pod próg i zwasalizowania PSL, że zrozumiał, iż władzę może odzyskać, tylko jeśli pogodzi się z dzieleniem jej z koalicjantami, nie oznacza wcale, że czuje się w tej sytuacji komfortowo.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.