Nie chodzi tutaj o poszczególne przypadki, poszczególnych ludzi i dotyczące ich wątpliwości. Tym nie będę się zajmował, choć podejście do zarzutów wobec niektórych członków antykomunistycznego podziemia, a może raczej – do możliwości zarzucania im czegokolwiek ma tu również znaczenie. Chodzi o ogólny obraz, bo ten się liczy w przypadku narodowej mitologii.
1
Antykomunistyczne podziemie wygrało na tzw. prawicy konkurencję o status mitologiczny z Powstaniem Warszawskim. To ewidentne dla każdego uważnego obserwatora. Pojawiały się nawet komentarze, że żyjący jeszcze powstańcy również to czują i temu odczuciu towarzyszy pewien żal.
Dlaczego tak się stało i na ile był to proces przemyślany – trudno powiedzieć. Mogło tu zaważyć kilka czynników.
Po pierwsze – środowisko powstańców nie jest zjednoczone we wsparciu dla PiS, a że mówimy o żyjących osobach, powstawał problem. Trudno przecież atakować uczestnika powstania, który krytycznie wyraża się o PiS. W przypadku żołnierzy antykomunistycznego podziemia tego problemu nie ma.
Po drugie – centrum kultu Powstania Warszawskiego jest Muzeum Powstania Warszawskiego, kierowane przez ludzi o poglądach jednoznacznie konserwatywnych, ale zarazem dalekich od twardego jądra PiS. Mimo że są to osoby niegdyś blisko związane z Lechem Kaczyńskim. Trzeba też pamiętać, że ze względu na swój statut, MPW pozostaje poza politycznym zasięgiem PiS. Przynajmniej na razie.
Po trzecie – kult żołnierzy antykomunistycznego podziemia można było zbudować, bazując na wcześniejszych oddolnych inicjatywach i pracy społeczników. Nastąpiło niejako przejęcie przez państwo budowanych przez nich mozolnie emocji. Jednak tego typu proces, zwłaszcza przy mocnym nacisku ze strony państwa, z czasem może przynieść efekt odwrotny do zamierzonego. Odgórne narzucanie bohaterów niekoniecznie kończy się dobrze.
Po czwarte – z samej swojej istoty antykomunistyczne powojenne podziemie lepiej odpowiada mitotwórczym potrzebom obecnej władzy niż nawet PW, o mitologii, opartej na bardziej pozytywistycznym przekazie, nie mówiąc.
2
Co różni ideę Powstania Warszawskiego od idei powojennego antykomunistycznego podziemia? Otóż – bardzo wiele.
Powstanie Warszawskie było przedsięwzięciem całkowicie chybionym, porażką bolesną i fatalną w skutkach. Walkę rozpoczęto wbrew przywiezionym z Londynu przez Jeziorańskiego informacjom i wbrew racjonalnej ocenie stanu sił – wszystko to prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że mieliśmy do czynienia ze względnie uporządkowanym przedsięwzięciem militarno-politycznym, które miało przed sobą konkretny, jasny cel (nie osiągnięty) i które opierało się na wypracowanej przez lata strukturze Polskiego Państwa Podziemnego. Na niewielkim wyzwolonym obszarze przez niedługi czas funkcjonowała namiastka suwerennego państwa polskiego. Był zatem cel, plan i poddane centralnej władzy struktury. Powstanie skapitulowało wobec oczywistej porażki w dążeniu do założonego celu, po osiągnięciu celu zastępczego, którym było uznanie przez drugą stronę powstańców za kombatantów w rozumieniu prawa międzynarodowego. Kapitulacja mieściła się w jego logice jako uporządkowanego przedsięwzięcia militarnego.
Antykomunistyczne podziemie, choć w znacznej mierze złożone z pozostałości po Polskim Państwie Podziemnym, działało w logice całkiem innej. Początkowo istniał jeden, bardzo ogólny cel: dotrwać do oczekiwanego wybuchu trzeciego światowego konfliktu. Jednak już w ciągu dwóch, trzech lat dla każdego mającego kontakt z rzeczywistością musiało być jasne, że szanse na wybuch takiego konfliktu gwałtownie maleją. Wówczas jedynym celem tych, którzy nadal trwali w lasach, stało się przetrwanie – na własnych warunkach. To cel całkowicie zrozumiały, logiczny i z punktu widzenia samych żołnierzy w pełni racjonalny. Zdecydowana większość z nich nie miała szans na powrót do normalności. Ale był to zarazem cel z samej swojej istoty nieniosący w sobie żadnego państwowotwórczego pierwiastka.
Nie jest to zarzut do samych partyzantów, bo mówimy tu o sytuacji iście diabelskiej. Komuniści zawłaszczyli sobie przecież narrację o „odbudowywaniu kraju”, zarazem wykluczając z niej wszystkich, którzy nie chcieli im w pełni ulec, a czasem nawet tych, którzy chcieli zachować względną niezależność na całkiem prywatnym poziomie. Ich perfidia była pod tym względem całkowita. Nie zmienia to faktu, że walka antykomunistycznego podziemia była w znacznie mniejszym stopniu walką o coś niż walką przeciwko czemuś. Co znów – nie jest zarzutem wobec samych żołnierzy. Oni po prostu byli w takiej, a nie innej sytuacji. Trudno było tworzyć rozbudowane wizje niekomunistycznego ładu w sytuacji, gdy stawką było po prostu przetrwanie kolejnego dnia.
3
Ta sytuacja z czasem stawiała jednak antykomunistyczne podziemie w sytuacji tragicznego dylematu. Przetrwanie bez jakiejś współpracy zwykłych ludzi nie było możliwe. A o tę współpracę z biegiem lat było coraz trudniej z oczywistych powodów. Nie tylko dlatego, że groziło to konsekwencjami ostatecznymi – to przede wszystkim w czasach stalinizmu – ale też dlatego, że dla przeciętnych ludzi, którzy jakoś, lepiej czy gorzej, urządzali się w komunistycznej rzeczywistości antykomunistyczna partyzantka była coraz bardziej egzotyczna i nosiła wszelkie znamiona donkiszoterii. Cele partyzantów i ludzi, od których mógł zależeć ich byt, coraz bardziej się rozjeżdżały. Ci pierwsi walczyli o każdy kolejny dzień własnej wolności, mając kulę w łeb jako alternatywę – ci drudzy o zbudowanie choćby złudzenia normalności. Część wspólna malała.
Im więcej mijało lat, tym trudniej było widzieć ten konflikt w kategoriach prostego podziału na czarne i białe, bo zaczęły się pojawiać szarości. Tymczasem można odnieść wrażenie, że PiS właśnie dlatego tak chętnie wziął na sztandary tę część naszej historii, że można wokół niej bardzo wygodnie zbudować narrację takiego czarno-białego podziału i zastosować ją do obecnej rzeczywistości – co, nie muszę dodawać, jest skrajnie szkodliwe dla państwa. W takiej logice istnieją tylko prawi i zdrajcy, nic pomiędzy. To z kolei sprzyja wykluczeniu z debaty wszystkich tych, którzy odmawiają zapisywania się do którejś z armii. A przecież tworzenie mitu istnienia takiego dychotomicznego podziału w przypadku walki antykomunistycznych partyzantów jest również historycznie błędne, nie mówiąc o dniu dzisiejszym.
4
Kto chce zobaczyć, na jakie manowce ten sposób myślenia prowadzi, powinien sięgnąć po „Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy” Józefa Mackiewicza (pierwsze wydanie w 1975 roku). Zostawmy tu na boku główne zagadnienie, którego dotyczy książka, czyli tezę o tym, że Kościół pod przewodem Jana XXIII, a następnie Pawła VI, ulegał lewicy i komunizmowi. To teza do osobnej dyskusji. Przyjrzeć się warto natomiast samemu sposobowi myślenia ortodoksyjnego antykomunisty, jakim był Mackiewicz.
Wybitny (i prywatnie przeze mnie uwielbiany) pisarz zastosował taką właśnie czarno-białą kategoryzację do rzeczywistości, także polskiej, lat 60. i 70. W efekcie kardynał Wyszyński staje się w oczach Mackiewicza skrępowanym przez komunistów oportunistą (wątek jego uwięzienia w latach 1953-56 jakimś trafem w ogóle się w wywodach Mackiewicza nie pojawia), Karol Wojtyła przewija się jako jego lojalny współpracownik – a więc również oportunista, Stefan Kisielewski występuje po prostu jako „poseł komunistycznego Sejmu”, chodzący na komunistycznym pasku, a każdy kompromis polskiego Kościoła z rządzącymi, realnie powiększający sferę religijnej wolności, zostaje oceniony jako zdrada. Dla każdego, kto zna ówczesne polityczne realia, takie stawianie sprawy musi być niedorzeczne.
Tymczasem tak właśnie konstruowany jest mit antykomunistycznego podziemia. I tak widzę jego polityczny cel: stworzyć jak najbardziej kontrastowy, jak najostrzejszy, niemożliwy do przekroczenia podział, przy którym na ziemi niczyjej w ogóle nie da się przeżyć.
5
Wszystko to nie znaczy, że oddanie antykomunistycznym partyzantom należnego im w historii miejsca jest czymś złym. Jest jednak różnica pomiędzy przywróceniem w ten sposób historycznej sprawiedliwości a tworzeniem mitu na bieżące polityczne potrzeby. Każdy mit ma zresztą to do siebie, że utrudnia rzetelną dyskusję. Tak jest z II RP i Józefem Piłsudskim – gdy przypomnieć, że sanacyjna II Rzeczpospolita miała swoje niezwykle liczne ciemne strony, natychmiast odzywają się oburzone głosy. Są tacy, którzy chcieliby sparaliżować dyskusję o sensowności wybuchu Powstania Warszawskiego. Z kolei dyskusja o działaniach żołnierzy antykomunistycznego podziemia dopiero się zaczyna, bo też ta część polskiej historii została nam przywrócona względnie niedawno. Ale już dziś pojawiają się teksty, których autorzy stawiają tezę, że kto wskazuje na mniej chwalebne epizody z działalności antykomunistycznej partyzantki, ten uczestniczy w „szerszym planie rozwalenia tożsamości historycznej Polaków”. Na zamykanie dyskusji w ten sposób zgody być nie może.
Pod względem państwowotwórczym mit Powstania Warszawskiego jest znacznie lepszym materiałem niż historia antykomunistycznych partyzantów. Ale nie najlepszym. Mamy w naszej historii wiele porywających epizodów, które pod każdym względem nadają się na fundacyjny mit państwa tworzącego wspólnotę na rudymentarnym poziomie. Choćby wojnę polsko-bolszewicką: po pierwsze – wielka mobilizacja całego narodu, z pominięciem różnic politycznych i klasowych; po drugie – operacja śmiała, ale i dobrze zaplanowana, udana również dzięki wysiłkowi intelektualnemu (złamanie sowieckich szyfrów); po trzecie – nie kolejna chwalebna porażka, ale zwycięstwo; po czwarte – zwycięstwo w interesie całej Europy. Trudno wyobrazić sobie lepszy materiał na jednoczącą, pozytywną historyczną narrację, podkreślającą to, co w Polakach najlepsze.
Antykomunistyczni partyzanci powinni mieć swoje groby – prawdziwe, nie zbiorowe; powinni odbierać najwyższe honory podczas swoich powtórnych pogrzebów, tym razem państwowych; odzyskać pamięć, szacunek; mieć swoje święto. To wszystko jednak nie znaczy, że powinni zająć miejsce fundacyjnego mitu nowej Rzeczpospolitej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.