Radosław Wojtas: W jednym z wywiadów powiedziała pani, że „Polska to skrzypce”. To nasz narodowy instrument?
Prof. Dr Hab. Maria Pomianowska: Polska jest obszarem monokultury smyczkowej. Bazą całej naszej muzyki ludowej są skrzypce, nasze tradycyjne kapele nie używają czegoś takiego jak instrumenty szarpane, a jeśli nawet, to są to instrumenty napływowe. Z kolei fujarki czy flety to domena pasterzy – siedzących gdzieś, pasących owce i grających – a nie kapel. Jesteśmy więc krajem, w którym bazą całej muzyki ludowej są skrzypce, a zanim one powstały, bazą tą były „praskrzypce”, czyli suki i fidele.
Które możemy usłyszeć w filmie, o którym mówiło się jako polskim kandydacie do Oscara. Ale zanim zapytam panią o sukę biłgorajską, na której współtworzyła pani muzykę do „Chłopów”, chciałbym pomówić o odkrywaniu przez panią polskiej muzyki tradycyjnej. Bo droga do niej wiodła przez pół – co tam pół! – przez niemal cały świat.
Czasem trzeba wspiąć się na szczyt wysokiej góry, by stamtąd zobaczyć wyraźniej miejsce, z którego się wyruszyło. Tak było ze mną. W Indiach czy w Korei zachwycałam się muzyką transową, improwizacją, bezinteresownością aktu tworzenia. Ale później odkryłam, że jadąc na polską wieś i słuchając np. muzyki rodziny Kędzierskich – którzy grali tylko „polskie nuty”, bo nic innego nie znali – pojawia się ten sam typ emocji, ten sam rodzaj głębokiego przeżycia. Nagle zauważyłam, że przeżywam podobne stany emocjonalne podczas słuchania koreańskiej opery pansori i właśnie oberków granych przez mistrzów z Mazowsza. Często muzycznych amatorów, ale przy tym geniuszy. Pracują na roli lub trudnią się innymi rzeczami, a tworzą z potrzeby serca. Zero komercji. I to mnie przekonuje. Oczywiście zarabianie na muzyce, uczynienie z niej swojego zawodu, nie wyklucza bezinteresowności aktu tworzenia, ale często pojawiają się pułapki. Część moich kolegów weszła w komercję, ja sama miewałam takie oferty. Tylko że jeśli zaczyna się coś robić wyłącznie dla pieniędzy, to zaczyna się odcinać od prawdy tworzenia.
Ta prawda, chęć, przyjemność tworzenia były w pani od zawsze?
Bywało różnie. Do szkoły muzycznej mnie przyjęto (to było kilkadziesiąt lat temu), ale wszystkie „porządne” instrumenty były już zajęte. „Porządne”, czyli fortepian i skrzypce. Pozostała tylko wiolonczela, czyli – tak ją traktowano – instrument nieprzyzwoity, schowany w klasach gdzieś w podziemiach szkoły, w katakumbach. I dzięki Bogu, że trafiłam na ten instrument, bo budowałam na nim całą swoją późniejszą muzyczną historię. 99 proc. ludzi po szkole muzycznej opowiada o traumach, które z tych szkół wynieśli. I faktycznie tak jest, muzyczny system edukacji w Polsce to nadal jeden wielki problem. To stresowanie dzieci. Zbyt mały nacisk położony jest na uczenie miłości do muzyki. W szkole podstawowej straumatyzowano mnie tak, że przez 25 lat nie śpiewałam na scenie, mimo że bardzo lubię śpiewać. Uważam, że zrobienie czegoś takiego dziecku to wręcz przestępstwo. I tak miałam szczęście z tym „nieporządnym” instrumentem, bo wiolonczeliści, „ci gorsi”, okazali się świetnymi, wyluzowanymi nauczycielami. Mój profesor mawiał np. „No, kiszkuj na tej beczce” albo „Żnij, Marysia, »Bóg się rodzi«”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.