– Nie jestem liderką. Jestem dobra w walce – fizycznie wytrzymała, potrafię zaakceptować ból w nadgarstkach i zachować spokój w sytuacjach zagrożenia. Otwieram pole dla innych. Pracuję na to, żeby dziewczyny, które są ze mną, niekoniecznie dziś rozpoznawalne, mogły wejść do polityki. I wymieść z niej tych PRL-owskich zgredów, seksistów i mizoginów – tak w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" mówi o sobie Suchanow.
Dalej opowiada o akcji mazania na sejmowej ścianie: – Napisałam na zewnętrznej ścianie Sejmu, od ulicy Wiejskiej: „czas na są”. Miało być „czas na sąd ostateczny”, ale nie zdążyłam, bo chwyciła mnie policja. Byłam zła, że nie zdążyłam dopisać choćby „d”. Ale wyrwano mi rękę, skuto kajdankami, przeciwko sobie miałam sześciu policjantów, którzy byli zdeterminowani, żeby mnie unieszkodliwić. Nie było szans na dyskusję.
Jak uzasadnia swoje postępowanie? – Skoro Andrzej Duda jest teraz ostatecznym sędzią, pozostały nam tylko sądy ostateczne. Ten napis pojawił się w środę w dwóch wersjach. Drugą wybrali przechodnie, których pytaliśmy, co powinno znaleźć się na transparencie. I słyszeliśmy od wszystkich w odpowiedzi: „Wypierdalać". Więc ostatecznie pojawiło się "Wypierdalać. Czas na sąd".
Klementyna Suchanow zaznacza, że to nie jest debata, ale język ulicy. Jej zdaniem, w Sejmie odbywa się "pseudodebata", a protestujący postępują zgodnie z "rytmem ulicy".
Czytaj też:
"Nie przepuścili mnie", "masakra". Obywatele RP zablokowali dziennikarzy przed Sejmem