Dorastanie to ciężki czas. Co dopiero kiedy jest się jednocześnie biednym, czarnym i gejem? To zdanie właściwie wyczerpuje dyskusję o filmie „Moonlight”, jeśli chodzi o pytanie: „A co to właściwie za opowieść?”. Jednak spory dopiero się rozkręcają i pewnie przybiorą na sile za kilkanaście dni, kiedy poznamy tegoroczne werdykty amerykańskiej Akademii Filmowej. „Moonlight” to niespodziewane wydarzenie sezonu w USA – zdobył Złoty Glob dla najlepszego filmu, ma osiem nominacji do Oscara i półtorej setki rozmaitych innych nagród na koncie. A jest dziełem reżysera właściwie znikąd (...)
(...) po ciągnącej się w ostatnich latach awanturze wywołanej oskarżeniami Akademii Filmowej o rasizm, jej przedstawiciele zapowiedzieli, że będą przyznawać nominacje i nagrody w sposób bardziej zróżnicowany. Za tym sformułowaniem kryje się po prostu obietnica, że będzie więcej wyróżnień dla czarnoskórych aktorów, reżyserów i ich filmów (nie tylko o tych chodzi, mowa w ogóle o „zróżnicowaniu”, czyli dopieszczeniu Latynosów, Azjatów, mniejszości seksualnych itd.). Gdy wziąć pod uwagę te deklaracje, natychmiast rodzi się pytanie: czy to „Moonlight” jest tak dobry, czy po prostu trzeba było znaleźć kandydata do wymierzenia kwotowej sprawiedliwości? A ten jest idealny – autor czarnoskóry, obsada takoż, w dodatku wątek homoseksualnej miłości. Po prostu Oscar równościowy, nieprawdaż? (...)
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.