W swoim „Alfabecie…” zamieścił 80 sylwetek salonowych lwów, lwic, lewków i lwiątek, niektórych mocno już wyleniałych (Maria Czubaszek, Waldemar Kuczyński, ks. Adam Boniecki), innych dopiero prężących się do skoku (na pozycję, na stanowisko, na kasę – niczego nie skreślać). Ta osiemdziesiątka zadziwia swoją wielkością, zważywszy na to, że – dajmy na to – Stefan Kisielewski swoje sławne „Typy” zamknął w liście o połowę krótszej.
Swoją drogą łza się w oku kręci, gdy teraz w „Alfabecie…” Feusette’a znajdujemy córkę prominentnych Kisielowych „typów”, Aleksandry i Waldemara
Kedajów – Hannę Lis. Nie ma co, geny! (…)
Można przy okazji się zastanowić, jak wyglądałby podobny „Alfabet…” napisany przez autora z przeciwnej strony barykady politycznej, którego bohaterami byliby Wildstein i Ziemkiewicz, Krasnodębski i Legutko, Paweł Lisicki i bracia Karnowscy, a może
i Krzysztof Feusette. W każdym razie w pisaniu tego ostatniego niepokojący wydaje się ton nieobecny we wcześniejszych jego felietonach. Niepotrzebnie, na przykład pisząc o Piotrze Gontarczyku, nazywa go „świetnym historykiem”, a Marka Pyzę określa jako „znakomitego znawcę
zagadnień…”. Niech te przymiotniki postawi sobie czytelnik. Bez podpowiedzi. •