Gajos. Wstrząsany paroksyzmami śmiechu, próbujący go pohamować, robiący na chwilę poważną minę, by potem jeszcze wybuchnąć śmiechem z samego siebie, że stroi wyraz twarzy tak serio… Przepraszający, na chwilę, zda się, opanowujący śmiech, by po chwili znów się trząść cały. Nie, nie wytrzymuje. A przecież rzeczywiście w grę wchodzą sprawy poważne: życia i śmierci, nieprzeżyta żałoba po żonie, nienawidząca go córka anorektyczka podejmująca samobójcze próby, jakieś znaki z zaświatów i codzienność starego zgorzkniałego prokuratora – obcowanie z ofiarami morderstw i przemocy, i konieczność obmywania się wódą z tego wszystkiego.
Wszystkie nasze śmiechawki. Te napady śmiechu w momentach i miejscach jak najbardziej nieodpowiednich. Tłumimy atak, ale nie jesteśmy w stanie, ciało nasze wstrząsa się ni to od śmiechu, ni to od płaczu, karcimy siebie wewnętrznie, dyscyplinujemy i wszystko na nic, śmiech wstrząsa nami konwulsyjnie, wbrew nam. W tych sytuacjach dziwacznych: na mszach, podniosłych uroczystościach, wykładach, tłumiony, narasta, potęguje się, i już coraz silniej drżymy, już nie wytrzymujemy i parskamy świadomi, że nie wypada, że jesteśmy żałośni, że coś dzieje się wbrew nam, czujemy, jak godni potępienia jesteśmy, czujemy na sobie groźny wzrok, przepraszamy, i przecież potępienie to jak najbardziej słuszne, ale nie, nie wytrzymujemy, już śmiech łączy się ze łzami, nie chcemy, ale śmiech zwycięża.
TROPEM KIEŚLOWSKIEGO
Ta śmiechawka zaatakowała prokuratora granego przez Gajosa przy próbie kontaktu spirytystycznego ze zmarłą żoną, bo – jak nauczała dziwaczna terapeutka Pani Ania – „zmarli biorą na siebie zadanie, żebyśmy my tutaj przeszli przemianę”. Śmiechawka przyszła, a potem przerodziła się w gorzki uśmiech. Uśmiech nad naszymi złudzeniami, pragnieniami przeskoczenia w inny wymiar. Gorzki uśmiech, bo przecież tu, obok nas, niczego nie ma, żadne duchy nam nie pomogą, zostaliśmy sami. Ostatnia scena „Body/Ciało”. Ojciec i córka zwracająca wreszcie na niego załzawione oczy. Może ona w nim, śmiejącym się, sceptycznym, lekko cynicznym, dostrzegła swojego tatę sprzed lat, gdy żyła jeszcze mama, a jego uśmiech i racjonalizm rozpraszały wszystkie chmury nad ich życiem, może zrozumiała, że trzeba obmyć się w takim śmiechu osobistym, szczerym, niekontrolowanym. Jesteśmy tylko my dwoje i my musimy zacząć pisać na nowo naszą historię, bez dziwacznych czary-mary, bez pośredników i tajemnych rytuałów. Końcówka filmu świetna, jakoś oczyszczająca, jasna.
A przecież i w fenomenalnych autobiograficznych „33 scenach z życia” Szumowskiej było też dużo niestosownego śmiechu. W filmie tym, sprzed lat siedmiu, reżyserka pokracznie opłakiwała śmierć swoich rodziców, fundując widzom tragikomiczną opowieść o atrofii rytuałów, o groteskowej stronie umierania i żałoby. Sakramenty sprawowane przez niewierzącego eksksiędza, komiczna niestosowność pogrzebowych obrzędów, ucieczki przed płaczem w orgie. W „33 scenach” pijany ojciec (Andrzej Chudziak) wraz z córką (Julia Jentsch) przyglądają się będącej w ostatnim stadium raka matce (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) i nagle, na zgliszczach wigilijnej wieczerzy, przy przewracającej się wciąż cholernej choince, w kompletnie rozpaczliwej sytuacji, opanowuje ich śmiech: „Ładnie śpi, ale trochę wygląda na martwą…”, „troszkę jak nieżywa mamusia wygląda…” – chichra się córka wraz z ojcem i wstrząsani tym śmiechem niestosownym, przytuleni do siebie zataczają się w kuchni… To jest miłość, spotkanie w bezsilności.
Jednak, choć doskonale czytamy sens zakończenia „Body/Ciała”, choć jesteśmy w stanie w kinowej sali na krótko ulec humanistycznemu wzruszającemu jego wymiarowi, to my, wierzący w Zmartwychwstałego, wiemy, że to, co serwuje nam Szumowska, to prawda bardzo ułomna, prawda cząstkowa, która tylko na chwilę może zaspokoić duchowy głód. I skoro my, chrześcijanie, wiemy, że do spraw nie tylko życia i śmierci, ale i poranionych relacji między najbliższymi, do spraw małżeństwa i ojcostwa nie sposób podejść bez Jezusa, to musimy traktować opowieść Szumowskiej jako relację świadka bardzo nam odległego. Jako świadectwo duchowego zagubienia i rozpaczy. I czyż nie tak brzmi jej śmiech?
O ile „33 sceny” pokazywały niemożność radzenia sobie ze śmiercią z perspektywy autobiograficznej czy też wręcz ekshibicjonistycznej, to „Body/Ciało” jest próbą stworzenia opowieści zobiektywizowanej, zdystansowanej.
Jest w „Body/Ciele” Szumowskiej sporo z filmów Kieślowskiego: podobny chłód, to samo laboratoryjne spojrzenie na wyabstrahowany przypadek ludzkiego życia, jest ten sam emocjonalny dystans w stosunku do wyalienowanych bohaterów, są wreszcie nawiązania prawie bezpośrednie: bloki mieszkalne przypominające scenerię „Dekalogu”, sugestywne opisy samotności i podobne też zabawy ze sferą duchową, spirytualną, wdzierającą się w życie bohaterów.
Reżyserka, podobnie jak Kieślowski, staje się demiurgiem zabawiającym się w ingerowanie w akcję zdarzeniami nadzwyczajnymi. To od niej zależy, co się zdarzy, czy zgaśnie światło i włączy się nagle ulubiona piosenka nieboszczki, czy też w mieszkaniu zapanuje nagle niewytłumaczalny ziąb. To od niej zależy, czy cud się naprawdę zdarzył, czy okaże się zmyłką.
Chłód, dystans wzięty od Kieślowskiego powoduje, że wbrew zapowiedziom reżyserki i tytułowi film „Body/Ciało” jest bardzo mało cielesny. Owszem, prokurator styka się z ciałami denatów na co dzień, a zwłoki zwierząt (flaki, kurczak z rusztu), które pożera w przerwach między oglądaniem zwłok ludzkich, musi ostro popieprzyć, bo „jak się popieprzy, to wszystko można zjeść”, ale przecież zaniedbane jego ciało konserwowane wódą jest dla niego czymś obcym, z czym nie ma kontaktu. Podobnie Pani Ania, terapeutka i spirytystka, niby na prowadzonych przez siebie zajęciach wzywa nieszczęsne pacjentki do otworzenia się, ale przecież sama też wyraźnie odcięta jest od swojego ciała. Ustylizowana na kobiecinę polską, taką jak z PRL, niby to zadbana, a fryzurą i ubiorem szpeci siebie i swe ciało, najwyraźniej zablokowana w sferze seksu, dziwnym wzrokiem podgląda w bloku całującą się i ostro pieszczącą parę nastolatków. W tej roli świetnie maskująca się Maja Ostaszewska, owszem, podrygiwanie w takt hinduskiej muzyki na zajęciach terapeutycznych zdradza ją, ale w innych scenach wiarygodnie, choć na granicy pastiszu, wciela się w rolę reliktu dawnych czasów.
A anoreksja? Cóż, najmocniejszą chyba sceną dotyczącą tego schorzenia jest śniadanie w klinice, gdzie niechcącej zjeść kanapek z dżemem i makaronu bohaterce pielęgniarka robi w mikserze beżową papkę z tego wszystkiego i stawia przed nią.
Aha, co do nagości, poza obrazkiem stóp Gajosa spłukiwanych prysznicem w wannie otrzymujemy jeszcze bonus w postaci Ewy Dałkowskiej, grającej przyjaciółkę prokuratora, która w samych tylko majtkach pląsa w jego mieszkaniu w takt piosenki Republiki „Śmierć w bikini”. Ale zbliżająca się do siedemdziesiątki Dałkowska i jej skłonność do obnażania się wykorzystywana jest w teatrach warszawskich już od dawna, więc to raczej podarunek dla ludzi niebywałych u Warlikowskiego.
Film to manifest niewiary. Niewiary w duchowość, w rytuały i religię. Niewiary w inny świat. O ile Kieślowski z sugerowania, iż istnieje sfera ponadnaturalna, uczynił swój znak firmowy i umiejętnie skomercjalizował to kino niedopowiedzeń oraz mistycznych przeczuć (świetnie pisał o tym wyrachowaniu Krzysztof Kłopotowski w eseju „Kieślowski i duchy”), to Szumowska operując podobnymi środkami, ma do zaoferowania inny towar: niczego nie ma, wszystko to blaga, zostają nam ziemia i ciało.
Polska w pigułce według Szumowskiej: obrazek – Gajos wchodzi do prokuratury, pyta, co tu taki tłum reporterów. Księdza pedofila przesłuchują. Siada w gabinecie, otwiera skoroszyt z aktami spraw, widzi znak „zakaz pedałowania” i fotki z jakichś demonstracji, starć: naziole i zwolennicy tolerancji w barwach tęczy…
Ideolo
Reżyserka nie może się powstrzymać i inkrustuje ten film ideologią: Pani Ania, wbrew naukom spirytyzmu, które rzekomo wyznaje, naukom o wartości każdego wcielenia ducha, nagle wyskakuje z pochwałą aborcji; świniowaty lekarz, cynicznie wykorzystujący posadę w państwowej służbie zdrowia do robienia interesów w prywatnej klinice, okazuje się zapiekłym tradycjonalistą.
Rzecz dzieje się w Polsce, w Warszawie. W Wielkim Tygodniu i w okresie wielkanocnym. Co z tego dopuszcza Szumowska do swego filmu? Telewizyjną ankietę uliczną „Czy Jezus był Żydem?” (wiadomo Polacy – antysemici) oraz dyngusa. To jest nawet zabawne, ale trochę nie na temat.
Wielki Tydzień. Czas, gdy wspólnota chrześcijańska dotyka tajemnicy życia i śmierci, gdy wpatruje się w umęczone martwe ciało Zbawiciela, kontempluje pustkę, kenozę i okrzyk „Czemuś mnie opuścił?!”. Wielki Tydzień – czas mocowania się życia ze śmiercią i naszego odkupienia.
Ale po co to wszystko pokazywać? Lepiej, podobnie jak duet Kieślowski/Piesiewicz, uprościć sobie sprawę, usuwając z pola widzenia duchowość chrześcijańską. I zasłuży się wtedy na pochwałę zachodnich krytyków za wiarygodny obraz Polski jako kraju, w którym „religia zawiodła naród”, i będzie można polemizować tylko ze spirytystami. A gdy się uczyni samą siebie demiurgiem dowolnie sterującym w filmie zjawiskami rzekomo nadprzyrodzonymi, będzie to bardzo łatwe.
Konfundujący to film. Świetna gra aktorów – do fenomenalnych Gajosa i Ostaszewskiej dołącza chudziutki naturszczyk Justyna Suwała, wiarygodnie obnosząc swoją pretensję do świata całego. Wyraziści bohaterowie drugoplanowi i niedesignerskie wnętrza. No i humor, ten śmiech, z jakim Szumowska traktuje bohaterów i ich dylematy.
Chociaż więc zniesmaczeni ideologicznymi wtrętami Szumowskiej, jej europejskością, znużeni festiwalowym charakterem filmu, bo trochę to męczące dziełko pełne pustych przelotów, to jakby wbrew sobie wychodzimy z kina z tą śmiechawką Gajosa pod powiekami, z tym śmiechem Szumowskiej, z jej rozpaczą. I ona intryguje.
fot. materiały prasowe
. materiały prasowe
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.