Ryfkind opowiadał między innymi o swoim pierwszym pobycie w Polsce, przypadkiem w dniu pogrzebu bł. Ks. Jerzego Popiełuszki. Mówił, cytując zresztą swoje własne wspomnienia z książki „Power and Pragmatism”, jak postanowił się spotkać z przedstawicielami zakazanej wówczas „Solidarności”.
„Ich nazwisk wtedy nie znałem, ale mieli się oni stać ważnymi politykami postkomunistycznej Polski” – oznajmił Ryfkind. Po czym wymienił Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka i Janusza Onyszkiewicza, którego nazwał swoim osobistym przyjacielem.
Po sali przeszedł po tych słowach nawet nie pomruk, ale coś jakby powiew. Goście nieutożsamiający się z obecną władzą podśmiewali się z mściwą satysfakcją, ci z drugiego obozu zachowali kamienne twarze bez uśmiechu. Oczywiście sam Ryfkind opowiedział tę historię w dobrej wierze, nie mając zielonego pojęcia, że przypadkiem wdepnął w sam środek wojny domowej w zaprzyjaźnionym kraju.
I właśnie w takich momentach powinien nam zabrzmieć dzwonek alarmowy. Ale wątpię, żeby ktoś go słyszał.
***
Dziennikarkę radiową i telewizyjną, prowadzącą telewizyjną „Panoramę”, Martę Kielczyk poznałem przy okazji Wielkiego Testu ze Chrztu Polski TVP. Zestawiono nas w dwuosobową drużynę i okazała się to być mocna drużyna, bo test wygraliśmy.
Nie miałem jednak pojęcia, że hobby Marty jest wyplenianie błędów językowych i że to hobby traktuje tak serio, że w końcu napisze o tym książkę. A tu proszę: „#Wpadki @grzechy językowe w mediach” to właśnie jej dzieło. Oczywiście nie tylko dziennikarze mogą się w tę cenną pozycję zaopatrzyć, bo idę o zakład, że nawet osoby najbardziej dbające o czystość polszczyzny popełniają niektóre z błędów lub niezręczności, wytykanych przez autorkę. Kto dostrzega na przykład różnicę pomiędzy „państwo zrobicie” i „państwo zrobią”? Albo kto zdaje sobie sprawę, że nie można „ubrać czegoś” – chyba że chodzi o ubranie lalki?
Język polski jest dziś zaśmiecony w stopniu tak skrajnym, że aż zęby bolą. Jeżeli Gazeta.pl – bądź co bądź duży i ważny portal – publikuje informację, że internauci „szerują” jakieś zdjęcie, to znaczy, że wszystko jest możliwe. W tej sytuacji tym większy podziw należy się Marcie Kielczyk. Oby jej walka o język polski nie była donkiszoterią.
***
Klub Kukiz ’15 przedstawił w Sejmie projekt nowelizacji Prawa o ruchu drogowym. Projekt zawierał różne propozycje, niektóre – na przykład dodatnie punkty dla kierowców niepowodujących wypadków przez określony czas – dyskusyjne, ale inne – owszem, godne uwagi, sensowne i stosowane poza Polską. Do takich należała choćby likwidacja obowiązku posiadana przy sobie dokumentu potwierdzającego prawo do prowadzenia pojazdu, czyli po prostu prawa jazdy, a tym samym zniesienie kar za brak tegoż dokumentu przy sobie. Przecież policjant może w każdej chwili sprawdzić uprawnienia kierowcy w centralnej rejestracji pojazdów i kierowców. Innym sensownym pomysłem było wyposażenie policjantów z drogówki w kamery osobiste, tak aby zlikwidować wszelkie wątpliwości dotyczące sposobu i powodu zatrzymania i kontroli. System znany z Wielkiej Brytanii czy wielu miejsc w USA.
Jak państwo myślą, co stało się z projektem? Tak, dobrze państwo podejrzewają: głosami partii rządzącej został uwalony natychmiast. Nie trafi nawet do dalszych prac w komisji sejmowej. Przecież wiadomo, że pomysły niepochodzące z PiS z definicji nie są dobre.
***
Już po odrzuceniu wspomnianego projektu, „Dziennik Gazeta Prawna” opublikowała wypowiedzi policjantów z drogówki. Im także pomysły Kukiz ’15 się nie spodobały. W sprawie zniesienia kar za brak dokumentu potwierdzającego uprawnienia do prowadzenia pojazdu narzekali, że nie mogliby zweryfikować tychże uprawnień w przypadku kierowców spoza Polski. Faktycznie. Jakim zatem problemem było wprowadzenie do ustawy zastrzeżenia, że kierowcy niebędący polskimi obywatelami mają obowiązek posiadania przy sobie dokumentów?
Policjantom przepytywanym przez "DGP" nie spodobał się również pomysł wyposażenia ich w kamery osobiste, ale nie przedstawili przekonujących powodów. Ja też ich nie widziałem, póki od całkiem przypadkowych osób nie usłyszałem niedawno kilku historii o tym, jak chętnie drogówka bierze w łapę. Nie, nie dziesięć czy pięć lat temu, ale cały czas. W tej sytuacji niechęć jej funkcjonariuszy do kamer osobistych staje się nie tylko całkowicie zrozumiała, ale jest też zupełnie racjonalna. Całkowicie niezrozumiała natomiast jest niechęć obecnego kierownictwa MSWiA do jakiejkolwiek reformy tej służby.
***
Łukasz Ernestowicz, dziennikarz „Gazety Pomorskiej”, odszedł z zawodu. Odszedł, bo za teksty o nadużyciach w lokalnej policji trafił przed sąd z niesławnego artykułu 212 kodeksu karnego. Prywatny akt oskarżenia skierował w tej sprawie oficer policji, oskarżany przez informatorów dziennikarza o mobbing.
Artykuł 212 pozwala skazać w procesie karnym za pomówienie kogokolwiek, kto wypełni przesłanki ujęte w przepisie, nie tylko dziennikarza. A wypełnienie tychże przesłanek nie jest trudne.
Ernestowicz, wobec którego za klasyczny tekst śledczy orzeczono osiem miesięcy prac społecznych, zapłacenie nawiązki i opublikowanie przeprosin uznał, że nie jest już w stanie zajmować się żadnymi tematami, wymagającymi narażenia się komukolwiek, bo zwyczajnie się boi. A w związku z tym jego dalsza praca w dziennikarstwie nie ma sensu.
Nad zniesieniem art. 212 pracowało Ministerstwo Sprawiedliwości za Jarosława Gowina. Na spotkaniach z szefami centralnych mediów była mowa o złagodzeniu przepisu, ale nie o jego skasowaniu. Przeciwko byli ówczesny wiceminister Michał Królikowski oraz niektórzy eksperci, w tym na przykład prof. Andrzej Zoll. Po odejściu Gowina sprawa umarła. PiS najwyraźniej nie zamierza do niej wracać, choć to już prezydent Andrzej Duda ułaskawił skazanego na mocy tego samego artykułu Tomasza Wróblewskiego. Wszyscy, którzy sprawą się interesowali, wiedzą, że 212 to, najdelikatniej mówiąc, nieporozumienie. Za marne 300 złotych (tyle wynosi opłata za złożenie prywatnego aktu oskarżenia) można doprowadzić do skazania w procesie karnym – a więc ze wszystkimi tego konsekwencjami dla oskarżonego – dziennikarza, aktywisty, blogera. Jak długo jeszcze ten zamordystyczny przepis ma nas straszyć?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.