Oblanie w Warszawie 9 maja rosyjskiego ambasadora Siergieja Andriejewa czerwoną farbą przypominającą krew wywołało w mediach społecznościowych wiele – zrozumiałych psychologicznie – reakcji wyrażających satysfakcję. Jednak sam incydent nie świadczy dobrze o polskim państwie. Podsunął on raczej dodatkowy argument przeciw Polsce i Ukrainie wszędzie tam na świecie, gdzie z większą sympatią patrzy się na agresję Putina niż na zaangażowanie NATO w obronie naszego sąsiada.
Ten rodzaj eskalacji należy uznać za błąd polityczny choćby dlatego, że atak na Andriejewa stanowi rysę na mozolnie budowanym wizerunku Polski. Nasze państwo, choć stanowczo stanęło w trwającej wojnie po stronie ukraińskiej – dostarczając obrońcom także broń ciężką – to jednocześnie zdołało ukształtować w ostatnich miesiącach swój wizerunek jako nieagresywnego obrońcy ładu międzynarodowego, kraju humanitarnych obyczajów. Ten kurs wizerunkowy widać było zresztą już jesienią, podczas kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Wtedy to służby mundurowe ze stoickim spokojem przyjmowały niekończące się przypadki prowokacji realizowane przez przedstawicieli naszego wschodniego sąsiada.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.