Wyobraźnię pobudzały też wizje wojen kosmicznych. Sprzyjało to specyficznej ślepocie i niedocenianiu roli kałacha, bomby i noża. Dopiero wojna na Ukrainie wybudziła Europejczyków z tego letargu.
Druga wojna kongijska nie jest wydarzeniem, które szczególnie pozostałoby w pamięci międzynarodowej opinii publicznej. Być może dlatego, że nie było w niej nic spektakularnego. Żadnej nuklearnej eksplozji, a nawet intensywnych nalotów. Być może nie warto byłoby zatem wspominać o tym konflikcie, toczącym się w latach 1998–2003, gdyby nie kilka szczegółów. Po pierwsze, w jego wyniku zginęło bagatela ok. 6 mln ludzi. Po drugie, konflikt ten nazywany jest czasem światową wojną afrykańską, gdyż brało w nim udział kilkadziesiąt ugrupowań zbrojnych, militarnie było w niego zaangażowanych co najmniej osiem państw, a pośredni udział brały w niej również korporacje z Europy i Ameryki, czerpiące korzyści z eksploatacji kongijskich zasobów naturalnych.
Druga wojna kongijska mówi dużo o tym, jak międzynarodowa opinia publiczna, a zwłaszcza w Europie, USA i innych państwach „wolnego świata”, postrzega wojny. W okresie zimnej wojny panowała obsesja na punkcie nuklearnej zagłady. Taka wizja trzeciej wojny światowej obecna była w kulturze masowej, zwłaszcza w kinie. Nie było zagłady, a zatem nie było żadnej wojny. No może z wyjątkiem Wietnamu czy Korei. Skoro brali w nich udział Amerykanie, to i interesowało się nimi kino, a więc został jakiś ślad. Śladem takim są też trumny wracające do kraju z poległymi żołnierzami. W ZSRS był to „gruz 200”, czyli cynkowe trumny z żołnierzami poległymi w Afganistanie, więc ta wojna również przebiła się do świadomości międzynarodowej opinii publicznej i w niej pozostała. Takiego „szczęścia” nie miały jednak dziesiątki, o ile nie setki innych konfliktów toczących się w tym czasie.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.