Nie ma dnia, by nie przybyło negatywnych opinii o politycznym pomyśle Prawa i Sprawiedliwości, polegającym na forsowaniu konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska, z prof. Piotrem Glińskim jako szefem rządu technicznego na czele. Pomysłu określanego przez jego krytyków mianem operacji „Gliński”, co w podtekście ma cały koncept ośmieszać, podkreślając brak sensu jego przeprowadzania w sytuacji spodziewanego braku sejmowej większości dla niego.
Jeśli jednak taki sposób uprawiania polityki przez opozycję, sposób w istocie niezwykle merytoryczny, bo zachęcający do przejścia od argumentów siły (medialnej) do siły argumentów, zredukować do miana operacji „Gliński”, to czyż to wszystko, co w polityce robi (a raczej czego nie robi, a obiecuje, że zrobi) premier Donald Tusk, nie zasługuje na miano operacji „Tusk”?
Profesor Piotr Gliński i jego eksperci z „rządu technicznego” dokonali rzeczy wcześniej trudno wyobrażalnej: wielu polityków (a także dziennikarzy) na pewien czas (a w tym wypadku każda minuta jest na wagę złota) oderwali od zajmowania się losem Katarzyny W., kolejnymi maskaradami Janusza Palikota czy popisami mowy miłości w wykonaniu Stefana Niesiołowskiego. I zmusili ich do pochylenia się nad stanem naszych finansów publicznych, nad propozycjami zmian w systemie ochrony zdrowia, w tym ubezpieczeniami dodatkowymi, nad pomysłami mającymi powstrzymać katastrofę demograficzną i wieloma innymi, kluczowymi dla przyszłości Polski kwestiami.
Dlatego gdy przychodzi mi oceniać, wyżej stawiam operację „Gliński”, po której przynajmniej wiadomo, że jest na razie ofertą propozycji wyłącznie do dyskusji, od operacji „Tusk”, w ramach której jesteśmy zapewniani, iż mamy do czynienia z projektami koalicji rządzącej. I po której zostanie tyle niespełnionych obietnic, że da się nimi obdzielić co najmniej kilka kampanii wyborczych, kilka biorących w nich udział partii, w dodatku nierzadko partii z przeciwstawnych obozów. Takich, które to są przeciw podnoszeniu podatków i za ich podnoszeniem, przeciw istnieniu OFE i za ich istnieniem, przeciw in vitro i za in vitro, przeciw związkom partnerskim i za nimi, przeciw płaceniu abonamentu RTV i za jego płaceniem, przeciw stawianiu fotoradarów i za ich stawianiem. Mam wymieniać dalej?
I na koniec. Jeśli już mowa o operacji „Gliński”, życzyłbym sobie raczej, aby w polskim życiu politycznym na stałe zagościł obyczaj organizowania takich „operacji”. To znaczy, aby zawsze funkcjonował jakiś „gabinet cieni”. Ba, niechby każda partia zawsze miała własny zestaw „ministrów cienia”. Wówczas dużo łatwiej byłoby organizować zwykłe dyskusje telewizyjne i wielkie debaty publiczne w sprawach naprawdę dla Polski ważnych, a dużo trudniej zajmować wyborcom i telewidzom czas błahymi połajankami.