Mina Bidena mówiła wszystko. Prezydent USA uważa takie sytuacje za kompletnie dyskwalifikujące dla polityka. „Jak to się mogło stać? Jak ktoś może być tak nieodpowiedzialny? Zastanawiałem się, co tam mogło być, co mogło spalić nasze metody i źródła. To było totalnie nieodpowiedzialne” – odpowiedział Biden na pytanie dziennikarza stacji CBS w sprawie tajnych dokumentów odnalezionych w posiadłości Donalda Trumpa w Mar-a-Lago.
Wywiad nagrany został w październiku zeszłego roku, gdy prezydent USA nie wiedział jeszcze, że trzy miesiące później jego słowa będą powszechnie odebrane jako szczyt hipokryzji.
W tym czasie bowiem okazało się, że Biden przez sześć lat po zakończeniu pracy u boku Baracka Obamy przetrzymywał w dwóch – kompletnie do tego nieprzystosowanych – miejscach tajne dokumenty. Najciekawsze jednak jest to, że o ile 2 listopada pracownicy Bidena poinformowali służby o swoim „odkryciu”, o tyle opinia publiczna nie została o tym fakcie powiadomiona. Obóz Bidena musiał wtedy przeżywać wyjątkowo stresujące chwile, mając nadzieję, że ta żenująca historia nie ujrzy światła dziennego jeszcze przynajmniej przez kilka dni, czyli do wyborów do Kongresu.
Na szczęście dla Białego Domu polityczna bomba wybuchła dopiero po Nowym Roku. Amerykańscy wyborcy dowiedzieli się poniewczasie, że ich prezydent trzymał ściśle tajne dokumenty w co najmniej równie nieodpowiednich miejscach, co jego poprzednik, którego oskarżał o „totalną nieodpowiedzialność”. Pierwszą partię rządowych dokumentów z gryfem „top secret” zlokalizowano w Penn Biden Center for Diplomacy and Global Engagement. Ten powstały w 2017 r. think tank Bidena działa w ramach University of Pennsylvania, a jego istnienie zbiega się w czasie z niezwykle wysokimi datkami z Chin.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.