Kilka lat temu zagraniczne koncerny oferujące przewozy osób, obsługiwane za pomocą internetowych aplikacji, weszły na polski rynek. Ominęły wiele regulacji obowiązujących taksówkarzy. To spodobało się klientom, bo ceny spadły trzykrotnie. Nie spodobało się to jednak krajowym firmom taksówkarskim, które wskazywały, że konkurencja zaczęła być niezdrowa.
Minister infrastruktury nie zauważał problemu aż do momentu, gdy narósł do tego stopnia, że taksówkarze zaczęli w protestach blokować miasta. Wówczas w resorcie przy ul. Chałubińskiego zaczęto przygotowywać prawo, nazwane potem „Lex Uber”, które miało uregulować sprawę przewozów na aplikacje. Wyszło wtedy na jaw, że ówczesna ambasador USA kierowała pisma do ministra Andrzeja Adamczyka, grożąc mu wstrzymaniem amerykańskich inwestycji nad Wisłą. W ten sposób walczyła o interesy amerykańskiego Ubera.
Ustawa powstawała w bólach. I – jak się okazało – niewiele zmieniła. A właściwie koncernom pomogła, bo zniosła egzamin z topografii, który odbywał się w języku polskim. W taksówkach nadal jeżdżą niezidentyfikowani obcokrajowcy, tyle że na autach są też koguty „Taxi”, a przewozy kosztują już nieco więcej.
Gwałty i PR z Anją Rubik
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.