Na kilka dni światowe media zdominowała dyskusja o otwarciu igrzysk olimpijskich w Paryżu. Nie zdarza się to często. Organizatorzy mogą sobie pogratulować „sukcesu”: dzięki bezprecedensowemu w historii tej imprezy prostactwu, chamstwu i wyuzdaniu zrobili wokół inauguracji gigantyczny szum. Trochę żal normalnych Francuzów, którzy muszą się dziś wstydzić za swoje liberalne „elity”.
Wnuczka Jeana-Marie Le Pena, Marion Maréchal, napisała, że poprzez olimpijski festiwal ohydy „to nie Francja mówiła, ale lewicowa mniejszość gotowa na każdą prowokację”. Niezawodny Tomasz Lis ogłosił wprawdzie, że inaugurację krytykują głównie „katokretyni”, ale reakcje nad Sekwaną nie potwierdzają tego osądu. Zażenowany był np. francuski filozof inspirujący się powojenną myślą komunistyczną, Żyd (a więc na pewno nie „katokretyn”) Alain Finkielkraut. Stwierdził on, że ceremonia była „bardziej obsceniczna i konformistyczna zarazem” nawet od Eurowizji. Z kolei otwarcie komunistyczny i antyklerykalny polityk Jean-Luc Mélenchon stwierdził, że spektakl był obraźliwy i bezsensownie kpił z chrześcijaństwa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.