Jeśli 23 czerwca 2016 r. Brytyjczycy zadecydują w referendum o pozostaniu w Unii Europejskiej (a tego Polsce i sobie życzę), to byłoby prawdziwym nieszczęściem, gdyby pozostałe państwa UE nie wyciągnęły z tego daleko idących wniosków. Bo że będą musiały takie wnioski wyciągnąć w przypadku wystąpienia przez Wielką Brytanię z UE, nie wątpię. Niestety, najnowsza historia UE uczy, że będą to wnioski odwrotne do tych, które mogłyby Unii zapewnić długie i trwałe istnienie, zamiast jej rozpad przyspieszać.
Problem z UE jest bowiem taki, że to nie kto inny, jak rządzący nią politycy doprowadzili do sytuacji, w której nie tylko prawie połowa Brytyjczyków chce, by ich kraj ją opuścił, lecz także niemal połowa obywateli aż ośmiu innych państw UE – Belgii, Francji, Niemiec, Węgier, Włoch, Polski, Hiszpanii i Szwecji – pragnie u siebie referendum w sprawie pozostania ich kraju w UE bądź wystąpienia z niej – wynika z badań firmy Ipsos MORI. A jak wiadomo, kampanie przedreferendalne (choćby brytyjska!) to igranie z ogniem, które łatwo może się skończyć klęską ukontentowanych swą pozycją na jej początku. Tym bardziej że już dziś – według tego samego pomiaru – za wyjściem z UE opowiada się aż 48 proc. Włochów i 41 proc. Francuzów. Na domiar aż 58 proc. Włochów i 55 proc. Francuzów chce swego referendum niezależnie od wyniku brytyjskiego.
Dżin został więc już wypuszczony z butelki, już hula po Europie. A wypuścili go euroentuzjaści. Ci wszyscy „pogłębiacze”, „poszerzacze” i „przyspieszacze” UE – dobrze opłacani zawodowi euroentuzjaści oraz amatorzy wiedzeni przekonaniem o słuszności swych poglądów. Ci wszyscy nieodrodni twórcy Stanów Zjednoczonych Europy, zwolennicy zapędzania państw UE w pułapkę wspólnej waluty, miłośnicy coraz szybszego demontowania państw narodowych poprzez odbieranie im przez niepodlegającą demokratycznym wyborom Komisję Europejską co rusz to kolejnych atrybutów suwerennego państwa.
A co by się stało, gdyby w porę posłuchano eurorealistów? Gdyby powstrzymano się od prób narzucania wszystkim państwom wszystkiego? Gdyby proces integracji – od zarania i w założeniu dużo mniej ambitny – rozłożono nie na lat kilka, ale na kilkadziesiąt? Zawsze przy tym – a w każdym razie zawsze w ważnych sprawach – pytając demokratycznie wybierane parlamenty narodowe o ich zgodę? I za każdym razem licząc się z tym, że takiej zgody się nie uzyska, a więc co najmniej na razie nie da się zrobić kolejnego kroku w przód? Drodzy euroentuzjaści, czy nie wolelibyście mieć takiej – z waszego punktu widzenia „choćby takiej” – Unii Europejskiej? Takiej zamiast żadnej – bo taki będzie rezultat waszych wysiłków.