Dysproporcja pomiędzy reakcją państwa polskiego i wiodących mediów na bójkę na plaży w Gdyni a napaść na polskich kibiców w Sewilli jest więcej niż znacząca. W pierwszym wypadku − istna histeria bicia się w piersi, chóralne okrzyki o hańbie i wstydzie na czołówkach programów informacyjnych, konferencja prasowa ministra, oświadczenie premiera, zapowiedzi, że policja będzie brutalna i rozwiąże problem… W drugim − opieszała i niedbała reakcja polskiej ambasady w Hiszpanii, brak jakiejkolwiek reakcji na szczeblu wyższym, media niechętnie ledwie o zdarzeniu wzmiankujące, przy czym o ile w wypadku Gdyni od pierwszej chwili nie miały cienia wątpliwości że to Polacy „napadli na meksykańskich studentów” (jak oznajmił szef informacji Polsatu, Jarosław Gugała) tak tu od razu starano się winę za zdarzenie rozdzielić co najmniej po obu stronach.
Takich wypadków można by wyliczyć ogromną liczbę. Telewizje nasładzają się obrazem ludzi wywlekanych z łóżek przez policjantów w kominiarkach za obraźliwy wobec Litwinów transparent, a czy informowały o wcześniejszym pobiciu Polaków w Wilnie? Zostawmy zresztą na boku kibiców, czy polskie media informują o szykanach, jakim regularnie poddawani są Polacy na Wileńszczyznie? A ta lękliwość, z jaką boją się polskie elity mówić wyraźnym głosem o ludobójstwie na Wołyniu i wskazywać sprawców? A te żałosne kajania się prezydentów za Jedwabne, choć książka Grossa jest pełną oczywistych nonsensów kontaminacją, a podczas udaremnionej przez środowiska żydowskie próby ekshumacji znaleziono w zbiorowym grobie dziesiątki łusek, których nie mogli pozostawić po sobie Polacy?
Można zrozumieć, że III RP płaszczy się przed Niemcami. Niemcy mają kasę i decydują o karierach w Europie. Można zrozumieć, że się płaszczymy przed Rosją − Rosjanie nie mają żadnych zahamowań w brutalnym niszczeniu takich, co im się stawiają. Można zrozumieć, że płaszczymy się przed Żydami, bo Żydzi − no, wiadomo. Ale dlaczego płaszczymy się przed dalekim Meksykiem, przed Hiszpanią, przed biedną Ukrainą czy malutką Litwą?
Ktoś powie − dla sportu? Nie, nie całkiem. Z odruchu. I przepraszam moich stałych czytelników, że powtórzę co już często u mnie czytali, ale jest to typowy odruch elit postkolonialnych. Typowy kompleks czarnucha, którego tak przez pokolenia wytresowano, że nawet gdy już nikt go nie bije, nadal czuje się czarnuchem właśnie − głupszym, gorszym, żałosnym wybrykiem natury, który o dorównaniu białym panom może tylko marzyć, ale jeśli będzie im gorliwie służyć i czapkować, to nieco się do nich zbliży.
Prawicowi komentatorzy wytykają teraz obłudę salonom, które niegdyś demonstracyjnie mdlały z lęku przed „duszną atmosferą” rządów Kaczyńskich i umierały z troski o zagrożone prawa obywatelskie. Co by było, gdyby, jak to pisze Joanna Lichocka, to minister Ziobro albo Dorn wygrażał jakiejś grupie społecznej, krzyczał „idziemy po was” i przechwalał się swym „monopolem na przemoc”, gdyby to premier Kaczyński afirmował „zdecydowanie i brutalność” władzy? Ile alarmistycznych wywiadów w zachodnich gazetach, ale ton porozdzieranych szat, ile kładzenia się Rejtanem, protestów, apeli o ratunek do Rady Bezpieczeństwa, Zgromadzenia Europy, Fundacji Helsińskiej i wszystkich możliwych świętych? Czyż, pyta retorycznie prawica, to, co wyrabia dziś Tusk ze swoją ekipą, rozpętując histerię „zagrożenia”, nie jest właśnie tym, o co obłudne salony oskarżały Kaczyńskiego? Więc czemu teraz zamiast protestować, przyklaskują?
Ano, każdy wie, ale na wszelki wypadek sformułuję to jasno. Pomiędzy Ziobrą, Dornem i Kaczyńskim, straszącymi oligarchów, doktora G. i czerwone pajęczyny „posyłaniem w kamasze” i braniem za „mordę ty moją”, a dzisiejszym straszeniem Tuska i Sienkiewicza jest zasadnicza różnica. Pogróżki mają odwrócony wektor. Postawa PiS była obliczona na stworzenie wspólnoty prześladowanych, upośledzonych: my, prości, porządni Polacy, nakopiemy łże-elitom. Postawa Tuska jest odwrotna: my, paniska, nakopiemy hołocie.
To prosta konsekwencja zasadniczo odmiennej strategii. Tusk wygrał na tym, że zdołał zaimponować masom Polactwa, któremu zaczęło się lepiej żyć, dać ten masie poczucie identyfikacji z salonem, z elitą, symboliczny awans przez pogardę: gardzę wiochą, moherami, „kurduplami” i „czarnymi”, a więc staję na równi z autorytetami z „Wyborczej” i TVN, mówiąc językiem Wyspiańskiego „stawiam se pański dwór”. Gdy teraz ta cementująca lemingu wyższość zaczęła się wypalać, Tusk podkręca. Już nie wystarczy, że gardzą, trzeba, żeby się zaczęli bać. Trzeba, żeby krzyczeli: w mordę ich! Lać pańszczyźnianych, tych kiboli z blokowisk, te dewotki spod krzyża, tę biedotę manifestującą jakieś roszczeniowe postawy − śmielej, Tusku! Inaczej władza straci władzę, a nie może, bo wtedy poniosłaby odpowiedzialność.
Rzecz jest prosta, ale jest tu pewien paradoks. Właśnie płaszczenie się przed innymi jest elementem konstytuującym poczucie wyższości postkolonialnej elity nad postkolonialnym ludem. Bo skoro polskość jest obciachem, jest „czarnuchowatością”, to ten, kto demonstruje pogardę dla polskości, przepraszając, płaszcząc się przed „białym człowiekiem” i sekundując mu, kiedy symbolicznie albo dosłownie okłada polskich czarnuchów po pysku i rzuca ich na kolana, kto pierwszy ochoczo owych czarnuchów okłada za krnąbrność, zanim jeszcze się ruszą wyznaczeni do tego nadzorcy, sam się staje we własnych oczach mniej obciachowy.
Wszystko to mechanizmy proste jak cep i w tej prostocie odrażające, aż się nie chce o nich pisać. To już może na dziś kończę.