W polityce ważne są nie tylko słupki wyborcze. Ważne są także symbole. Mia Love ma 38 lat, czarujący uśmiech i haitańskie korzenie. Mormonka o kruczoczarnych włosach i czarnej skórze. W ostatni wtorek została wybrana do Izby Reprezentantów ze stanu Utah. Jednak demokraci, którzy zawsze szczycili się swoją otwartością i tolerancją, nie mają powodów do radości. Albowiem pani Love jest republikanką. Pierwszą czarnoskórą republikanką w historii Kongresu USA. A zatem lewica nie ma monopolu na „dbanie o interesy mniejszości”.
Okazuje się, że konserwatyści „także mogą”: „Yes, they also can”. W przeciwieństwie do Baracka Obamy, który najwyraźniej już nie może. W połowie jego drugiej kadencji demokraci zebrali srogie cięgi w w borach do Izby Reprezentantów i Senatu. Teraz i tu, i tu większość mają republikanie, co oznacza, że Obama może właściwie poświęcić dwa ostatnie lata prezydentury na grę w golfa. Albo na sprawy zagraniczne, co zazwyczaj robili jego poprzednicy, gdy znaleźli się w podobnej sytuacji. Jeśli jednak miałby się zajmować polityką międzynarodową równie skutecznie co dotychczas, to może lepiej golf...
Być może za 20 lat historycy będą pisać o „paradoksie Obamy”: PKB rośnie, bezrobocie spada, a benzyna jest najtańsza od czterech lat. Tymczasem w sondażu przeprowadzonym przy okazji wyborów 78 proc. ankietowanych wyraziło... „zaniepokojenie stanem gospodarki”. Notowania prezydenta systematycznie spadają, a Obama pociąga za sobą całą partię. Niektórzy kandydaci wręcz nie życzyli sobie, by wspierał ich w czasie kampanii, bo nie chcieli być z nim kojarzeni.
W 2008 r. Ameryka była odurzona Obamą i jego słynnym: „Yes, we can”. Wielu uwierzyło, że w USA da się stworzyć socjaldemokratyczny raj na ziemi. Jednak, Bogu dzięki, się nie da, bo Obama nie jest ani Batmanem, ani Supermanem, ani Iron Manem. Jest zwykłym „Manem”, który długo bujał w obłokach, a potem boleśnie upadł.