Werdykt głosujących w największych wyborach świata był szokiem dla polityków Indyjskiej Partii Ludowej (BJP). Obóz premiera Narendry Modiego liczył, że uda mu się zdobyć nawet 400 mandatów w liczącej 543 przedstawicieli Izbie Ludowej i dzięki temu dostanie bardzo silny mandat do dalszego głębokiego reformowania państwa. Jednak 642 mln wyborców, głosując przez sześć tygodni, nie dało mu tak miażdżącej większości. Na początku czerwca okazało się, że choć koalicja pod wodzą Modiego nadal będzie rządzić Indiami (zdobyła 293 mandaty – o 60 mniej niż pięć lat temu), to pozycja premiera jest po ostatnich wyborach najsłabsza od dekady. Modi, obiecujący rodakom uczynienie z Indii światowego mocarstwa gospodarczego, będzie się musiał dużo bardziej liczyć ze zdaniem swoich współkoalicjantów. Jego własna wizja potężnych Indii staje więc pod znakiem zapytania.
PIOTR WŁOCZYK: Czy "Viksit Bharat" Narendry Modiego to odpowiednik "Chińskiego Marzenia" Xi Jinpinga?
DR KRZYSZTOF IWANEK: Widać tu duże podobieństwa. Obaj przywódcy malują przed swoimi społeczeństwami świetlane perspektywy.
Plan "Viksit Bharat" ("Rozwinięte Indie") przewiduje, że do 2047 r. – 100. rocznicy uzyskania niepodległości – Indie dołączą do grona państw rozwiniętych. Czy rzeczywiście państwo to ma szansę powtórzyć chiński "cud" gospodarczy?
Indie są dziś mniej więcej na podobnym etapie rozwoju jak Chiny trzy dekady temu. Pod względem nominalnego PKB ich gospodarka jest obecnie ok. siedmiu razy mniejsza od chińskiej. To wciąż społeczeństwo w 60 proc. wiejskie. Premier Narendra Modi chce, by Indie stały się nową fabryką świata. Stara się przyciągnąć jak najwięcej inwestycji zagranicznych, głównie w przemysł ciężki. I chce też uzyskać transfer technologii, jak miało to miejsce w przypadku Chin.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.