Unijne traktaty każą państwom zgłaszać kandydata na komisarza Unii Europejskiej. Nie ma w nich mowy o przedstawianiu dwóch kandydatur – tymi słowy premier Grecji Kyriakos Mitsotakis skwitował oczekiwania Ursuli von der Leyen, by każde z państw członkowskich zgłaszało dwie osoby – obowiązkowo kobietę i mężczyznę. Z tej dwójki ona, jako przewodnicząca Komisji Europejskiej, dokona wyboru.
Panią Ursulę spotkał jednak srogi zawód. Spośród 25 państw (bez Niemiec i Estonii, bo ich miejsca w Komisji obsadziła już Rada Europejska – to nominacje dla niej samej i dla Kai Kallas jako szefowej dyplomacji) tylko jedno przykładnie posłuchało wezwania. To Bułgaria. Wśród pozostałych aż 17 państw zgłosiło mężczyznę, siedem kobietę. Do czasu.
Czy to ważne, jakiej płci jest komisarz, jeśli tylko jest kompetentny? Albo przeciwnie – niekompetentny, bo do braku kwalifikacji obie płcie mają równe prawa. Tak mogą sądzić tylko naiwni. Obecność kobiet – najlepiej na zasadzie parytetu, czyli podziału po połowie – to przejaw postępu i w tym nurcie mieści się szefowa Komisji, zapowiadająca, że jej zespół będzie – jak się obecnie mówi – „zrównoważony pod względem płci”. Jakżeż fatalnie, jak z innego świata i innych czasów prezentowałaby się na zdjęciu Komisja panów w garniturach...
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.