W maju w polskich sklepach pojawiło się DVD z wyświetlanym dotychczas w kinach studyjnych filmem Xaviera Dolana „Mama” (oryg. „Mommy”, czyli w zasadzie „Mamusia”). To jeden z najważniejszych bez wątpienia obrazów 2014 r., laureat nagrody jury w Cannes i zdobywca Cezara, piąte już pełnometrażowe dzieło 25-letniego cudownego dziecka z Kanady, zdeklarowanego homoseksualisty, faworyta środowisk LGBT. Dzieło, które niepokoi, stawia niewygodne pytania, dzieło, które olśniewa i uwodzi.
Opowieść o wdowie próbującej samotnie wychowywać 15-letniego syna z ADHD (tak to sobie określa ona eufemistycznie, a przecież jest to po prostu młody bandyta, agresywny zarówno wobec dalszego otoczenia, jak i najbliższych) jest transowym pokazem niezwykłego talentu Xaviera Dolana i aktorów, spośród których odtwórczynie głównych ról – Anne Dorval i Suzanne Clément, znanez poprzednich fabuł reżysera – przechodzą tu kapitalną metamorfozę.
Sam zaś film także stanowi nawiązanie do wcześniejszych obrazów nowego idola krytyki i festiwalowej publiczności, głównie do debiutu „Zabiłem moją matkę”, będącego comingoutową opowieścią, w której w rolę młodziutkiego homoseksualnego syna wcielał się sam reżyser,
a Anne Dorval grała jego mieszczańską do bólu, pretensjonalną matkę.
Wiem, te wzmianki mogą zniechęcić konserwatywną publiczność. Nie takie przecież drobiazgi zaburzają naszą percepcję. Co ja poradzę, że tak odbieramy kulturę, iż uzbrojeni w ideologiczne okulary, w zestaw próbek, probówek, pipetek wchodzimy do kina i choćbyśmy nie wiem, jak się starali, nie wiem, jak zagłuszali, sygnały ostrzegawcze przy oglądaniu tych wszystkich produkcji włączają się co chwila, czasem wbrew woli ich twórców, informują zgrzytliwym brzęczykiem o naruszeniu świata wartości: red alert, red alert.
Beztrosko ograna prezerwatywa na nocnym stoliku, dla rekwizytora coś absolutnie neutralnego, uruchamia alarm. Przypadkowo wzmiankowany pozamałżeński seks, krzyż na ścianie albo epizodycznie pojawiający się kapłan, i już gotowe, już idzie impuls, już u mnie stan podwyższonego napięcia...
A tu – homo, coming outy, transseksualizm, miłosne trójkąty, i to wcale nie incydentalne, rozgrywające się gdzieś w drugim planie, ale stanowiące główny napęd poprzednich fabuł. Ale przecież, wydaje się, „Mama”, wychodząc ku problematyce uniwersalnej, zaintrygować może, a nawet zauroczyć, także widza z alergią na tego rodzaju przekroczenia.
Przenikanie
Owszem, narcyzm Dolana bijący w oczy w poprzednich filmach i tutaj stanowi jedną z dominant: główny bohater (Antoine Olivier-Pilon), swoiste alter ego reżysera – blondasek z twarzą rozjaśnianą uśmiechem, którą za chwilę wykrzywić może okrutny grymas nienawiści – jest dla twórcy przedmiotem zarówno ekshibicjonistycznej ekspresji, jak i adoracji. Ale chyba to oscylowanie między fascynacją a utożsamieniem się z dojrzewającym młodym bandytą, czasem bezczelnym i brutalnym, czasem nieśmiałym, zawstydzonym, którego agresja i instynkty bywają dla niego samego niezrozumiałe i jakby zewnętrzne, stanowi o niezwykłej urodzie filmu.
Przenikanie – to zasada twórcza widoczna w „Mamie”. Dolan wychowany na emocjach suflowanych przez MTV, przez telewizyjne reklamy i całą panseksualną kulturę pop, w dramacie rodzinnym daje nam niesamowity pokaz twórczej weny: wideoklipy, jakie kreuje w filmie, mają hipnotyczną moc. Przejażdżka młodego Dave’a na longboardzie przy wtórze „Colorblind” zespołu Counting Crows lub „Wonderwall” Oasis, po mistrzowsku grają na emocjach, będąc manifestami wolności i indywidualizmu.
Czujny konserwatysta od razu rozszyfruje perswazyjny charakter podstawienia: zamiast homoseksualisty mamy tutaj dotkniętego ADHD młodzieńca. Zamiast dewianta – chłopaka cierpiącego niezasłużenie wskutek niefortunnej konfiguracji genów, rodzinnego nieszczęścia, wychowawczych błędów. I tu, i tu odmieniec, i tu, i tu – niewinna igraszka zewnętrznych sił. Ale przecież ta roszada nie jest wcale, jakby się mogło wydawać, tak jednoznaczna w swojej wymowie i plakatowa.
Oczywiście, trzeba punktować znamienne rozmywanie seksualnych tożsamości: młody chłopak w ramach dwuznacznych zabaw z matką będzie zachowywał się niczym drag queen, tańcząc do piosenki Céline Dion „On ne change pas”, półnagi, z pomalowanymi na czarno paznokciami i zrobionym okiem, seksualnie stymulując ją i przypatrującą się im wstrząśniętą znajomą... Oczywiście ewidentne eksponowanie kompleksów edypowych i erotyzm tlący się nie tylko w relacjach 15-latka z matką, lecz także i dojrzałą sąsiadką, może odstręczać pruderyjnych widzów. Ale jest to jednak opowieść o zbłąkanych, tragicznie uwikłanych ludziach.
Dolan funduje nam jakby rewers debiutanckiego „Zabiłem moją matkę”, gdzie pokazywał skrajne obrzydzenie egotyka do swej rodzicielki: estetyczne, moralne, egzystencjalne. Tam głosił wielkie credo egocentryzmu, uwielbienia własnego „ja”, quasi-religijnego celebrowania samego siebie. Tu patrzy na świat oczyma także matki, tworząc poruszający obraz rodziny. Owszem, rodziny patologicznej, ale przecież w wyostrzony sposób obrazującej to, co jest udziałem każdego z nas: złudzenia dotyczące sprawowania kontroli nad procesem wychowawczym, oscylowanie między nadzieją a rozpaczą, niemożność zapanowania nad gniewem, wreszcie postrzeganie domu jako jedynego miejsca azylu we wrogim świecie.
Obraz matki – irytująco kiczowatej, niedojrzałej wdowy próbującej wyprowadzić na prostą swego syna wyciągniętego z zakładu zamkniętego – stanowi mimo wszystko niesamowite studium macierzyństwa czy też szerzej – rodzicielstwa: pełnego fałszywych nadziei wiązanych z dzieckiem, porażek i nieuprawnionego optymizmu. Euforyczne stany i marzenia, a potem chwile agresji i totalnego zwątpienia. Idealizowanie własnego dziecka, a potem brutalna konfrontacja z rzeczywistością.
Xavier Dolan kapitalnie prowadzi aktorów. Ich charaktery kreśli grubą kreską, ale dzięki ich nadekspresywnej grze łatwiej mu opowiadać historię. Pełno tu wyrazistych grymasów, strzelania oczyma, przesadnych gestów, ale przecież nie zmienia to mocnego wrażenia, jakie udziela się widzom.
Suzanne Clement, w „Zabiłem moją matkę” grająca nauczycielkę, a w „Na zawsze Laurence” partnerkę zmieniającego płeć bohatera, tutaj poraża kreacją kobiety przeżywającej stratę i mentalnie zdradzającej własną rodzinę dla intensywności przeżyć, jakie oferuje patologiczne duo sąsiadów, kipiące od euforii i przemocy.
Matka, Mamusia grana przez Anne Dorval – gotowa na złożenie wszelkich ofiar dla swojego zbłąkanego syna, włącznie z oddaniem się adwokatowi, wulgarna, aprobująca chuligańskie odzywki własnego dziecka, a zarazem budząca współczucie, gdy nie tylko staje się ofiarą furii, lecz także boryka się z problemem braku pracy i z niedostatkiem.
Dolan oszałamia językiem: fetyszyzujący świat jak w hipsterskiej opowieści „Wyśnione życie aniołów”, w której gadżet, część garderoby, wnętrze podlegały miłosnemu ograniu kamerą i muzyką, tutaj przez starannie realizowane teledyski kreuje manifesty wolności. Jak kończąca film ucieczka Steve’a będąca biegiem zarówno ku autodestrukcji, jak i ostatecznej autoafirmacji. Biegiem stanowiącym rozbiegówkę do przewidzianego na napisy końcowe utworu Lany del Rey „Born to Die”...
Dla Dolana filmowanie zdaje się czynnością naturalną jak oddychanie. Wydaje się podpięty końcówkami swych nerwów do kamery, opuszkami palców niczym nadwrażliwy DJ serwujący wszechobecny podkład muzyczny, rozkochany w swoich aktorach, celebrujący ujęcia, pozwalający sobie czasem na łamanie reguł i pewną bezczelność w filmowej narracji.
Rozgrywa film w bardzo wąskim formacie 1:1, poszerzając ekran tylko w dwóch znaczących momentach, by w muzycznych impresjach wypowiedzieć marzenie o wolności i spełnieniu. Gdy przy nerwowych smyczkach kompozycji „Experience” Ludovico Einaudiego, wzbogaconej niepokojącymi pogłosami, opowiada nam sen o szczęśliwej przyszłości swoich bohaterów, w fantastyczny sposób pokazuje, jak można z kiczu wyprowadzać najbardziej poruszający przekaz.
Jest Dolan dzieckiem MTV. A może po prostu kapitalnym medium całej współczesnej popkultury. Kultury ekshibicjonistycznej, narcystycznej, z podbitymi na equalizerze emocjami, z wprowadzającymi ład rytmicznymi basami atakującymi nas z subwoofera. Z rozmytą identyfikacją płciową, z sugestią dewiacji, gdy wymakijażowany wokalista-idol z opiętym kuperkiem kusi niczym dziwka, a diwa ubiera się w skórzany rynsztunek sado-maso. Z tandetą sprzedawanych masowo uczuć i euforią z producenckich efekciarskich aranżacji. Życie opowiadane przez Dolana zdaje się wielkim kiczowatym teledyskiem, ale czy w ten sposób nie oddaje naszego współczesnego sposobu przeżywania świata? Świata, w którym show-biznes funduje ludziom sens lub też jego namiastkę, funduje emocje...
Więc: w odbiorze Dolana – pełna ambiwalencja. Podziw dla niesamowitego talentu tego chłopaka, talentu mediumicznego prawie, zda się absolutnie naturalnego, zaniepokojenie anarchistyczną
i ułatwioną wizją świata oraz porażenie dramatem, jaki opowiada w rytm przebojów pop.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.