Bez przerwy mówimy o cierpieniu… To jest nasza droga poznania. Ludzie Zachodu wydają się nam naiwni […]. A myśmy siedzieli w łagrach, w czasie wojny zasłaliśmy ziemię trupami, gołymi rękami uprzątaliśmy paliwo jądrowe w Czarnobylu. Jesteśmy tacy otrzaskani, zahartowani. Mamy własny język… język cierpienia” – mówi jeden z anonimowych bohaterów reportażu noblistki Swiatłany Aleksijewicz, opisując utracony etos rosyjskiego „czerwonego człowieka”. Pisząc o polarnym Norylsku, słowa te siłą rzeczy odbiją się echem. Być może nie da się zrozumieć tragicznej genezy powstania i fenomenu trwania miasta właśnie bez kontekstu rosyjskości, która je na wskroś przenika. Norylsk nie mógłby istnieć nigdzie indziej na świecie.
"A co, jeśli światło już nie wróci?"
W lipcu, gdy przez 67 dni w Norylsku trwa lato polarne, temperatura może wynieść ponad 30 stopni. Spragnieni ciepła mieszkańcy wylegają wtedy na ulice, wyciągają koce i kładą się na pokrytych papą dachach bloków z wielkiej płyty. Słońce nie chowa się za horyzontem, a każdy jego promień jest na wagę złota. Koniec sielanki przychodzi zazwyczaj gwałtownie.
Zdarza się, że w czerwcu spadnie śnieg, a we wrześniu kwiaty na oknach zamiast więdnąć – zamarzają. Wtedy wiadomo już, że nieuchronnie zbliża się zima, której nie doświadcza żadne inne miasto kontynentu. Oprócz trwającej ponad dwa miesiące nocy nad Norylsk nadciąga „cziornaja purga”. Tak tutejsi nazywają lodowaty wiatr, który potrafi przerodzić się w szalejący z prędkością 200 km/godz. śnieżny huragan. Całymi nocami wyje między niekończącym się labiryntem blokowisk, z których często po prostu nie da się wyjść.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.