W PRL zajścia uliczne były kontrolowaną metodą zmiany ekipy u władzy. Czy w III RP okażą się sposobem na władzy utrzymanie? - pisze w najnowszym Do Rzeczy Piotr Gociek.
- Chociaż wśród zarzutów wysuwanych pod adresem opozycji powtarza się co jakiś czas sugestia, że PiS i Jarosław Kaczyński chcą władzy „za wszelką cenę”, choćby miała popłynąć „krew na ulicach”, to praktyka ostatnich lat pokazuje, że partią najbardziej zainteresowaną ewentualnym sprowokowaniem i wykorzystaniem ulicznych zajść jest Platforma Obywatelska.
Partia Donalda Tuska zarówno podczas dwóch lat opozycji wobec rządów PiS, jak
i później, już u władzy, do perfekcji opanowała stosowanie inżynierii strachu. W latach 2005–2007 straszyła nawrotem totalitaryzmu, duszną atmosferą i zamachem na demokrację. Potem – przed powrotem do władzy owych rzekomo „strasznych” sił. A po katastrofie smoleńskiej mogła do katalogu rozgrywanych przez siebie fobii dołożyć lęk przed tymi, którzy chcą „podpalić Polskę” albo „iść na wojnę z Rosją”.
Zauważmy eskalację lęków. Początkowo ekipie Donalda Tuska wystarczało budowanie strachu przed „moherową koalicją”, babcią, której „trzeba zabrać dowód”. Dzisiaj straszy już krwią na ulicach, bandytami, faszystami, skinheadami, kibolami handlującymi narkotykami oraz szaleńca- mi, którzy zdolni są do wszystkiego (tak jak – podobno – tajemniczy zamachowiec Brunon K. pragnący rzekomo wysadzić w powietrze Sejm). Wszystkie te grupy łączyć ma – wedle rządowej narracji – to, że są powiązane z PiS, hodowane przez PiS, tolerowane przez PiS lub zapatrzone w „nienawistną” retorykę PiS. Ta eskalacja jest logiczna – emocje się zużywają, za każdym kolejnym razem do uruchomienia pożądanych odruchów u wyborców potrzebny jest silny bodziec.
W tej sytuacji zupełnie jasne się staje, dlaczego PiS, który z oczywistych powodów nie chce dać się zepchnąć do narożnika dla ekstremistów, postanowił w tym roku położyć nacisk na własne obchody Święta Niepodległości (w Krakowie) i dystansować się od zajść na ulicach Warszawy.
Spójrzmy na mechanizmy prowokacji i propagandy, które układają się w wyraźny wzór.
Mechanizm prowokacji
Jeśli ktoś ma wrażenie pewnej niekonsekwencji czy niezborności przekazu propagandowego władzy, to powinien wiedzieć, że dla inżynierii strachu nie ma to żadnego znaczenia. Chodzi o wywołanie ogólnego wrażenia – że dzieje się coś niepokojącego, groźnego, mrocznego. Władza i sprzyjające jej media żonglują na zmianę terminami: „narodowcy”, „radykalna prawica”, „skin- headzi z Białegostoku”, „kibole”, „antyse- mici”, „sekta smoleńska”, „samozwańczy obrońcy krzyża”. Nie jest ważne, ile procent z poszczególnych składników znajduje się w tym propagandowym koktajlu Mołotowa. Chodzi o zbudowanie ram, w które każdy będzie mógł włożyć własne lęki.
Wyliczmy emocje najważniejsze: oczywiście coroczny Marsz Niepodległości, przedstawiany jako chwila, kiedy skrywany na co dzień faszyzm ujawnia się i podnosi głowę. Z nim łączy się aktywność innego wroga władzy: kibiców, czyli kiboli, czyli stadionowych bandytów (taki łańcuch skojarzeń buduje władza). Następnie „sekta smoleńska”, czyli wszyscy ci, którzy biorą udział w uroczystościach każdego 10. dnia kolejnego miesiąca, a w szczególności 10 kwietnia (w domyśle: zwolennicy wojny z Rosją). I na koniec fanatycy religijni, dzieci o. Rydzyka, krzewiciele nietolerancji, antyeuropejski taliban katolicki – czyli ci, którymi straszono latem 2010 r. na Krakowskim Przedmieściu i którymi straszy się przy okazji kolejnych sporów o kwestie światopoglądowe: od debaty o in vitro do protestów przed galeriami sztuki pokazującymi obsceniczne i bluźniercze eksponaty. (...)
Cały tekst dostępny jest w 42. wydaniu Do Rzeczy.